biurka zarzuconego stosami listów i ksiąg, w których czekają zaległe pozycye, że trzeba znowu wsunąć kark w znienawidzone jarzmo...
Ze swej strony Olascy czynili także przygotowania do wyjazdu; stajnie, wozownie, spichrze, lamusy, obory stały wypróżnione, świeżo skoszone siano, nawet żyto sprzedano na pniu żydom, pokoje we dworze świeciły pustkami. Pani Olaska pozbywała się ciągle z lekkiem sercem „gratów,“ z któremi nie zżyła się do tego stopnia, jak córka. Kobieta ta nie brała bynajmniej tragicznie sprzedaży Kołatyna, którego w gruncie rzeczy nie lubiła. Wyszła za mąż bardziej dla chleba, aniżeli z miłości, jak to czyni zresztą wiele innych, i przenosiny do Warszawy uważała za wyswobodzenie z odludzia niemal, za łaskawe zrządzenie Opatrzności, która chciała jej wynagrodzić całe życie spędzone wpośród prostaków, zdala od inteligencyi, od wygód i przyjemności wielkomiejskich, w pracy, spełnianej z poddaniem się, ale nie będącej dla niej źródłem zaspokojenia ambicyi nie pochłaniającej jej myśli. Pod tym względem matka niezmiernie różniła się od córki, która czuła to doskonale i nieraz zastanawiała się nad powodami tej różnicy w upodobaniach i aspiracyach.
W żyłach Olaskiej płynęła wprawdzie krew szlachecka, ale rozwodniona mocno licznemi małżeństwami w sferze mieszczańskiej. Temu też przypisywała panna Ludmiła w swych rozmyślaniach obojętność matki dla tradycyi domu jej męża i stosunkowo łatwe pogodzenie się z utratą Kołatyna, gdzie bądź co bądź spędziła dwadzieścia lat życia w warunkach, jeżeli nie doskonałych to przynajmniej znośnych. Panna Ludmiła po owej ostatniej rozmowie nie oponowała już przeciwko