Jump to content

Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/46

From Wikisource
This page has been proofread.
Rozbudzona świeżemi wrażeniami wyobraźnia nie pozwoliła panu Stanisławowi spać, ledwie też jutrzenka zaczęła przebijać zasłonę z gałęzi wiązu rosnącego przed oknem, gdy młodzieniec wstał, ubrał się cichutko i wyśliznął się na dwór.

We dworze i na folwarku znać wszyscy spali jeszcze, bo nie dojrzał żywej duszy na podwórzu. Zadowolony skierował się do ogrodu zajmującego znaczną przestrzeń po za domami, zapuścił się w lipową aleję. Oblał go niezgoniony jeszcze promieniami wstającego słońca powiew letniej nocy, odurzająca mieszanina woni tajemniczych. Kamienne ławki, wykuwane z olbrzymich brył piaskowca, były nasiąknięte wilgocią, która w postaci wielkich kropel rosy wisiała na liściach i na roztwierających się kielichach tulipanów, białych jak śnieg narcyzach i zwieszających się ciężko kiściach bzów. Różowa jutrzenka igrała z budzącą się ze snu przyrodą. Za jej dotknięciem łzy rosy zamieniały się w kropelki rubinów, podobne do krwi serdecznej, w iskry opalowe mieniące się jak kameleony; kwiaty zbudzone, spoglądały w żarzące się niebo swemi barwnemi oczkami, wydając pierwsze westchnienia, pełne woni. Poranny wietrzyk wybiegł z nad strugi płynącej łąką pomiędzy drzemiącemi jeszcze olchami i wierzbami i potrącał łagodnie przyjacielsko łodygi, liście i korony, jakby szepcąc: wstawać! wstawać! Wielkie krople spadały z gałęzi z szelestem i wsiąkały w czarną ziemię. Owady przytulone w zakamarkach roślin, brzękały wilgotnemi skrzydełkami, usiłując wzlecieć i szukały miejsc słonecznych, żeby jaknajprędzej je wysuszyć.

38