Omylił się jednak w swoich nadziejach; Ludmiła przez krótki czas zaledwie bawiła się, poczem ogarnął ją przesyt i nuda. Nieraz wracała oburzona poprostu. Jej poważna, zdrowa, harmonijna, uczuciowa natura buntowała się przeciwko tej pustce, która ją owiewała zarówno w sali balowej, jak na rautach.
— Wolałabym rozmawiać z chłopami, aniżeli z tymi młodzieńcami, należącymi przecież do inteligencyi! — mówiła. — Chłop jest ciemny, ograniczony, ma ciasny horyzont, ale bierze na seryo siebie, życie i obchodzące go sprawy, nie puszcza słów na wiatr, a tutaj ludzie ślizgają się po samej powierzchni oceanu życia, który przecież ma głębie, jeśli zaś który znurkuje, wynosi garść szlamu, zamiast konchy perłowej! Szyderstwo i ironia, jak trucizna albo sztylet zabija wszystko, czego dotkną usta. Dla dowcipu płaskiego najdroższe rzeczy gotowiby oni ośmieszyć. I ja lubię wesołość, ale nie jadowitą.
— Ironia i szyderstwo — to córki rozpaczy i bólu, — bronił warszawiaków pan Stanisław. — Może ci ludzie nie byliby takimi, gdyby ich życie miało mniej goryczy.
— Najbardziej jednak razi mnie ta niepojęta dla mnie jałowość serca warszawianek — mówiła kiedyś Ludmiła — jeszczem nie spotkała dotąd panny, żywiącej prawdziwe uczucie dla wybranego mężczyzny.
— Skąd ty to możesz wiedzieć? — zaśmiał się pan Stanisław.
— Wiem, — bo wszystkie te kobiety za trzeciem widzeniem się, zwierzały mi się ze swoich tajemnic, kto naprawdę kocha, ten swojej