nieobecności, nie oryentuje się w nim, obawia się go, jak czegoś nieznanego, kryjącego niezbadane przepaści i labirynty.
Bije godzina siódma; pan Bolesław, nie mogąc dłużej doleżeć, zaczyna się ubierać, przechadzając się wolnemi krokami po pokoju. Zwykle oczekuje do dziesiątej na śniadanie, bo Kaziulka podnosi się dość późno, dziś jednak wyjątkowo słyszy szelest w sypialni żony. Po chwili drzwi skrzypnęły i ukazała się w nich biała postać niewieścia.
— Czy to ty, Kaziu?
— Wstałaś już?
— Jakoś dziś spać nie mogłam — mówi pani Kazimiera, zbliżając się, żeby podać mężowi ręce do ucałowania. — Od szóstej nie zmrużyłam oka.
— Może Kaziulka chora? — pyta pan Bolesław, przyglądając się troskliwie żonie.
— Nie, zdrowa jestem, tylko te kłopoty spędzają mi sen z powiek. Muszę koniecznie rozmówić się z tobą. Dziś akurat, pięć miesięcy mija, jak przyjechałeś. ucieszyłam się, widząc cię, bo byłam pewną, że los nasz poprawi się, skoro się znajdziemy wszyscy razem. Twoja energia dodawała mi odwagi, nie wątpiłam ani na chwilę, że niebawem uda ci się powetować stratę, poniesioną wskutek, powiem ci teraz prawdę, trochę lekkomyślnej sprzedaży sklepu. Ale obecnie widzisz, że moje słowa sprawdziły się co do joty. W Warszawie nie tak łatwo dać sobie radę człowiekowi, który przyjechał z pustkowia, a niema żadnego fachu. Sam chyba wyrzekłeś się myśli zakładania