W salonie zrobiła się nagle cisza, goście siadali na krzesłach pod ścianami, pozostawiając okolice stołu niezajętemi.
— Niech panowie pozwolą bliżej — zachęcał Malecki. — Pan dobrodziej ma głos — dodał, zwracając się do ukrytego pod oknem jegomościa, mającego wygląd ascety.
Abnegat wzbraniał się, w końcu jednak zdecydował się zbliżyć.
— Kto to jest? — zagadnął Komirowski pana Stanisława.
— Jeden z naszych redaktorów, zajmujący się sprawami ekonomicznemi.
— Bój się pan Boga i objaśniaj nas, kto mówi, za każdym razem, bo żywej duszy tu nie znamy — dodał Olaski.
Publicysta wodził przez chwilę oczami po zgromadzonych, jakby pragnąc się zoryentować, kogo ma przed sobą, poczem odchrząknąwszy energicznie, wyprostował się i zaczął mówić pewnym, wyrobionym, przyjemnym głosem:
„Oddawna, moi panowie, naród nie znajdował się w bardziej krytycznym momencie dziejowym, jak obecny. Germański ocean zalewający piędź do piędzi, od wieków niziny słowiańskie, obecnie pod parciem rozpętanych wichrów nienawiści plemiennych, podnosi się groźnie. Niedość, że wtargnął on na obszary polityczne, niedość, że zamulił, albo pokrył swemi głębiami polskie dziedziny, ale teraz piętrzy się coraz wyżej, wdziera się na wyspy, gdzie poza tamami wzniesionemi mrówczą pracą, chronią się niedobitki licznych niegdyś grunwaldzkich