rwącego się do miłości, serduszka dziewiczego. Ach! jak to dobrze! Jak to dobrze!
— Więc jesteśmy przyjaciółmi? — szepnął.
Kiwnęła energicznie główką.
— Co do mnie, zawsze byłam dla pana życzliwa — rzekła, spuszczając oczy.
— I pozostanie pani taką?
— Dlaczego mnie pan pyta o to? — zagadnęła, poważniejąc nagle.
— Żeby wiedzieć napewno.
— Taki pan dziś dziwny, nigdy jeszcze pana takim nie widziałam! Czy panu się co zdarzyło?
— Może to szczęście tak zmienia ludzi? — szepnął.
Panna siedziała nieruchomie, tylko jej długie, białe, wpółprzezroczyste palce bawiły się machinalnie wstążką od kapelusza.
— A czy można wiedzieć, co pana uszczęśliwia? — zagadnęła.
— Kocham i... jestem kochany, proszę pani.
Spuszczone powieki kasyerki podniosły się nagle. Źrenice ciemno-niebieskie spoglądały na pana Stanisława tak pieszczotliwie, tak zachęcająco, biło z nich takie ciepło serdeczne, takie przywiązanie, takie uwielbienie, jaśniała taka radość, było w nich tyle obietnic upajających, że Chojowskiemu słowa zastygły na ustach. Chciał się cofnąć, ale było już zapóźno.