kapitalik, który przywiózł, mógł się rozproszyć w wielkiem i drogiem mieście. Gdyby mu się noga potknęła, zginąłby bez ratunku, bo nie miał już w sobie tej energii co dawniej, nie potrafiłby zdobywać po raz drugi majątku.
Czekał, aż żona go zawoła, licząc z niecierpliwością godziny. Wreszcie o dziesiątej drzwi od jadalni otworzyły się i stanęła w nich uśmiechnięta postać Kazi.
— Pewnie nie przyzwyczajony jesteś jadać tak późno śniadania, ale musisz się z tem pogodzić, bo ja nie mogę długo zasnąć wieczorem, a potem trudno mi się podnieść z łóżka. Co będziesz jadł? — mówiła.
— Zrobisz mi prawdziwą ucztę, jeżeli zechcesz – szepnął nieśmiało pan Bolesław.
— No, cóż takiego? — zagadnęła pani Kazimiera, uśmiechając się pobłażliwie.
— Tak, dziecko ze mnie, wiem o tem doskonale, ale widzisz, pragnąłbym, żeby dzisiejsze śniadanie było zupełnie takie same, jak wtedy, kiedym miał odjeżdżać... Pamiętasz?
— Skąd znowu? Tyle lat...
— A ja pamiętam doskonale najmniejszy szczegół. Piliśmy oboje doskonałą kawę ze śmietanką, z tych malowanych filiżanek, które otrzymałaś od mojego brata stryjecznego, nieboszczyka już, na pierwsze imieniny...
— Dawno potłuczone...