Dziś akurat upływa dwa tygodnie od składkowej majówki w Jabłonnie, na której znajdowali się oboje. Pan Stanisław tańczył prawie wyłącznie z kasyerką i jej młodszą siostrą Sabinką i to tylko walca wiedeńskiego oraz polkę, bo kontredansa ani mazura nie umiał.
Pannę Wandę lubił, więc nie żałował wcale, że ma tak mało znajomych kobiet na majówce... Ona, przetańczywszy w pierwszej parze, wybiegła z sali na werendę, aby odetchnąć czyściejszem powietrzem. Pan Stanisław zarzucił na nią pelerynkę, za co podziękowała mu niemem skinieniem głowy.
— Przejdę się! — rzekła po chwili.
Było już widno, ale gęsta jak wata mgła poranna przygniatała zroszoną ziemię. Szli oboje ścieżką, pomiędzy rudemi pniami sosen, podobnych do widm. Mgła otulała ich jak w gniazdka, odosabniała od świata, towarzyszyła im wszędzie, dokąd tylko zwracali swe kroki.
Milczeli oboje, ale pan Stanisław czuł, że jego towarzyszce przyjemne było takie sam na sam w pośród mgły. Panna Wanda poślizgnęła się na igliwiu, zaścielającem ziemię. Ośmielony, podał jej ramię.
Zatrzymali się wreszcie, bo płot zamknął ścieżkę. Poranny wietrzyk, niosący surową, pachnącą wilgoć od strony Wisły, podrywał co chwila lekką zarzutkę, odsłaniając nierozwinięty jeszcze, ale śnieżny biust panny Wandy, ujęty w fałdy tanich, kremowych koronek. Pan Stanisław, podniecony tańcem, muzyką i tem niespodziewanem sam na sam, patrzył z upodobaniem.