mnie od ostatnich, publicznie... wobec subjektów i garsonów... Potraktował jak taką z ulicy...
Zerwała kapelusz z głowy i wstrząsana hamowanem łkaniem rzuciła się na zniszczoną otomanę pod oknem.
— Łotr! — syknął Chojowski.
Zgórski zaś stał jakby uderzony obuchem, białka krwią mu pozachodziły, pięści zaciskały się. Nic nie mówiąc, szukał drżącemi rękami czapki.
— Co ty chcesz robić, Józefie? — zagadnęła przerażona pani Anna.
— Tego przecie nie można tak darować, — bełkotał, — gdzie to? Ja go... jak psa!...
— Józiu, ty nie pójdziesz! Proszę cię, nie chodź! — błagała Zgórska, wyrywając mu czapkę. — Tybyś zaraz... o, ja cię znam dobrze... Skandal, rozniesie się po świecie. Nie, nie! ja cię proszę, Józieczku! Dała mu w twarz przecie!
Chwilę pasował się z nią, potem usiadł ciężko na krześle i wpatrywał się martwym wzrokiem w lampę.
Zgórska pocieszała szlochającą córkę.
— Cóż znowu, nie powinnaś brać tego tak bardzo do serca, moje dziecko... Ukarałaś go sama... Ale trzeba było od razu powiedzieć, że cię zaczepia, nie pozwoliłabym ci za nic w świecie chodzić w takie miejsce...