marzycielami, jałowymi budowniczymi na lodach, odejdźcie precz! Gińcie i ustępujcie miejsca osobnikom innej organizacyi, zdolnym dla tego kawałka chleba wyzuć się ze wszystkiego, zapomnieć o wszystkiem, nie mam dla was nic prócz nędzy, prócz żebraczego kija!
I tłumy wykolejeńców odchodziły ze spuszczonemi głowami upokorzone, zgnębione, wpatrując się w nowe tory, ginące w mrocznej dali. W tłumie znajdował się i Zgórski i Olaski i wielu innych jeszcze...
— A żeby tak zapytać szefa? — pomyślał pan Stanisław. — Możeby jednak coś wyszperał.
Wierny swojemu przyrzeczeniu, pan Stanisław zaraz nazajutrz wieczorem poszedł do Zgórskich, chociaż było to z jego strony rzeczywiście niemal ofiarą. Przez cały dzień bowiem oczekiwał z utęsknieniem chwili, kiedy ujrzy pannę Ludmiłę, która w jego oczach z sentymentalnej, roztęsknionej dzieweczki, wyrastała pod niebo, na jakąś granitową pełną żywiołowej prostoty postać.
Zgórski robił jeszcze ceremonie, ale w końcu uległ namowom i rozpoczęły się lekcye bardzo oryginalne. Z jednej strony młody nauczyciel, z drugiej zaś uczeń o siwiejących włosach, o umyśle przygnębionym troską, niezdolnym do przyswajania sobie zawiłych, spekulatywnych pojęć buchalteryjnych.
Chojowski biedził się, żeby wytłómaczyć staremu szlachcicowi różnicę pomiędzy „ma“ a „winien,“ Żeby kazać mu patrzeć na rachunki jak na żywe osoby, mogące dawać i brać, liczące się pomiędzy sobą, jak ludzie, z nieubłaganą skrupulatnością... Zgórski robił niesłychane