doznane wrażenia; wplotły się one, jak złota nić w pasmo jej życia, stały się jej skarbem, pielęgnowanym starannie; wspomnienia podsycały gasnącą rzeczywistość. Gdyby ktoś zajrzał teraz do serca tej dzieweczki, nie znalazł by w niem nic więcej może, prócz owych wspomnień, ale ona sama łudziła się jeszcze.
— Dziś ostatni dzień, — mówiła sobie, wracając do domu, — muszę pożegnać się z Kołatynem.
I zamiast prostą drogą, szła przez pola, daleko. Zatrzymując się pod każdem znanem sobie dobrze drzewem, na każdym wzgórku, przy każdym kamieniu. Czuła, że owe niteczki, łączące jej serce z martwemi a ukochanemi przedmiotami, rwą się jedna po drugiej i sprawiają jej ból nieznośny, okrwawione serce uderzało przyśpieszonem tętnem, szamotało się, jak dręczony ptak...
Od czasu do czasu Ludmiła schylała się, podnosiła kamyczek, zrywała jaki kwiatek, i niby relikwię chowała do pustego koszyczka.
— Zabiorę ze sobą chociaż cząsteczkę Kołatyna do Warszawy, — myślała sobie — kawałek mojego świata...
Mijając otulony w zieleń brzoz, cmentarz miejski, zatrzymała się na nim. Uwiła z zerwanych bławatków mały wianuszek i zawiesiła go na grobie rodzinnym Olaskich, gdzie spoczęła niedawno jej ukochana babka.
— To ostatni Upominek dla ciebie stąd, — myślała. — Ostatni, bo
nigdy już tu nie przyjdę. Żegnaj mi, babuniu,