Niegdyś w noc jasną dusza ma wyszła po cichu
Rzucać tęsknoty swoje pod pełnię miesiąca,
By śnieżyły się srebrem, jak płótna na blichu...
Tak dawno... Kruk zbłąkany w moje okno trąca,
W okno wysokie, wązkie... Kruk, grabarz radości,
Patrzy w głąb mej komnaty... Czarnemi skrzydłami
Sieje cienie i szare niebo sobą plami...
Nikt do mnie dziś prócz kruka nie przychodzi w gości...
Wicher pod oknem tańczy, zeschłe liście miecie...
...Widziałem wczoraj z głodu konające dziecię...
Matka wracała z pola wśród wieczornej pory
I mleko jej wyssały z piersi złe upiory...
Niegdyś tęsknoty moje pod pełnią księżyca
Srebrzyły się... Czy pomnisz, duszo bladolica?
Napróżnośmy godowe gotowali szaty
I wili bujne wieńce z róż purpurą świetnych
I czujne rozstawiali wkrąg straże i czaty
Na szczytach gór lodowych i w dolinach kwietnych,
By życiu wskazać przez nas wytyczone drogi,
Gdzie jeno kwiat się ścieli pod stopy wędrowców,
Gdzie ścieżka wiedzie między słoneczne rozłogi...
O świcie i o zmierzchu, z jasną tęsknot danią,
Przyjścia szczęścia wzywaliśmy pośród manowców —
A życie nasze poszło mrokiem i otchłanią...
Szczęście śni w mroku duszy głęboko uśpione,
Nie wolno mu o sobie wiedzieć, ni nam o niem...
Na szept imienia swego budzi się strwożone
I w zgon zapada, tęskniąc za ciszy ustroniem...
Lunatyk, czarem pełni na wieże spiętrzone
Wiedzion, runie, gdy szeptem słów ku niemu wioniem...
Szczęście śniło w mej duszy głęboko uśpione...
Nie było mu o sobie wiedzieć, ni mnie o niem!