Samotny, cichy staw mego ogrodu,
Uśpiony swoim leniwym bezruchem,
Spłowiałe blaski chłonie w zimne łono
Smętny, tą myślą łkający znużoną,
Że nic nie może im dać — oprócz chłodu...
Na wodzie chwieją się zwolna, bezwładnie
Zmarzłych szuwarów długie, wiotkie kity...
Na brzegu nagłe zwiędłych róż okwity
Patrzą, jak błękit sinym chłodem bladnie
I jak się — w puste wglądając ogrody —
Uśmiecha myślą ostatnią pogody...
O, łzy gryzące w żegnającem oku!
Liście pożółkłych drzew drżą i dygocą,
Jak szukające pocałunków w mroku
Usta dyszące, roztęsknione nocą...
Kielichy późnych kwiatów, nieprzytomne
Omdleniem, patrzą bezmyślnie w ogromne
Zwierciadło stawu, martwe blaskiem stali...
W srebrnych oparach błękitnej oddali,
Na nieboskłonie blizkie już przymrozki
Drzemią... W powietrzu łkają kwiatów troski,
Strwożone chłodną zapowiedzią szronu...
Gniew zimy drzemie w groźbach nieboskłonu
I lękiem trwogi żółknie blask jesieni — —
A przed czem bicie mego serca drżało
I co musiało stać się — dziś się stało...