Pełne rozpaczy tłumionego łkania.
I beznadziejnym smutkiem pierś ma wzbiera,
Jak kiedy Bóg mój o świetlistej twarzy
Konał pod gruzem zwalonych ołtarzy...
Z otchłani blade wyłonią się mary
I nieme wirem szalonym się toczą.
W oczach im obłęd siadł bezmyślny, szary,
W spazmach przerażeń chwytają się, tłoczą
I znów bezsilnie senne głowy kłonią
Gnane, pędzone ponad ciemną tonią.
Spiekłe wychudłą pierś im krwawią rany,
Znużone ręce zwisają bezwładnie.
I leci orszak omdleniem pijany,
Zawrotnem kołem szału mnie opadnie
I nocą mroków oczy me zamąca
I w wir swój chwyta, w czarną otchłań strąca.
Mar rozpasana porywa mię rzesza
I zalewają mię szarych wód męty...
Chaos obłędu myśli moje miesza...
Czarny ocean pochłania mię wzdęty...
Strop szary wali się w toń mórz bezdenną!—
...Świat skrzepnął w pustkę rozpaczy kamienną...