jących się pod tchnieniem letniego wietrzyka; staruszek szedł żwawo i raźno a wyraz twarzy miał łagodny i otwarty. „Dobry wieczór panu“ — rzekł przechodząc. On, nie odpowiedział, lecz potrząsnął flakonem. Przeszło kilka minut. Don Antonio uczuł się zbrodniarzem, przychwytanym na gorącym uczynku i dziecko mogło było powalić go, który niegdyś dla zabawy poskramiał byki w arenie. Wtem po drugiej stronie trawnika dał się słyszeć krzyk, jeden z tych okrzyków, jakie wydają otruci. Tłum cisnął się ku miejscu, skąd się jęk odezwał: byli tam ciekawi, a pomiędzy nimi był lekarz, który, przypatrzywszy się starcowi leżącemu pod drzewem, rzeki, odskakując: „cholera!“
Don Antonio przechodził w tej chwili, ale już był odzyskał zimną krew, gdyż tam, gdzie widział wielu ludzi, zdawało mu się widzieć niebezpieczeństwo, a na ten wyraz: „niebezpieczeństwo“, miał zawsze w duszy odpowiedź: „śmiałość.“ Nad wszystkimi potrząsnął flakonem i odszedł zwolna.
Potem chodził noc całą po ulicach Wiednia, wokoło teatrów i pałaców. Widział śmiejących się gości, wychodzących z obiadu, wytwornych tancerzy, opuszczających salę balową. Widział kochanków, prowadzących się pod rękę, szambelana, spacerującego z baletnicą; wokoło wszystkich potrząsał złowrogim proszkiem, a kiedy ulice i place opustoszały, potrząsał nim jeszcze, a pył wciskał się w okna pierwszych i drugich piętr, unosił się w powietrzu, jak lekka mgła, czepiając się okien i znikając za okiennicami, żaluzyami i drzwiami.
Nazajutrz w całym Wiedniu ogólne panowało przerażenie. Cholera zabrała dużo ofiar w nocy. Lekarze biegali w różnych kierunkach jak strażacy w czasie ognia, a już około południa czarny karawan, pełen trupów, zaczął krążyć zwolna koło domów, za-