mieniami? Ach, znowu myśli moje się mieszają i rosną tylko w jedną, jedyną, ogromną, niezmierną, straszliwą, na którą niema innej nazwy w języku ludzkim jak wstyd, a jednak tysiąc słów zbyt słabych, aby wyrazić ją całą.
Nie przypominam sobie dobrze, co wczoraj czyniłem przy świetle księżyca. Zda je mi się, że walczyłem z kamieniem jakiegoś grobowca, bo czuję ból z boku i widzę plamy sine na mej piersi. Ach, przypominam sobie teraz! Zabiłem gada, który wypuszczał z siebie jad do grobu zmarłego; potem uplotłem wianek ze stokroci i rzuciłem go na jego drgające ciało. A później, a później, potem... Zdaje mi się, że spałem z otwartemi oczyma, bo miałem księżyc ciągle w źrenicy. Nie wiedziałem kędy skryć głowę. Ten księżyc palił mię jak południowe słońce. Hurra! Naprzód! Broń w kozły! Wymiećcie równinę blaskiem waszych kos, niech staną się tęczą naszego zbawienia! Bagnety w krzyż! szable w górę! Dobrze! Marsz! Nabijać! Ach!
Gdzież jestem znowu? Co ze mną się dzieje? Quem tu, Melpomene... placido lumine. Eternal spirit of the chainless mind.[1] Nie, nie. Nie to; chcę pisać, lecz nie to, coś innego; płynie mi to z pod pióra, choć nie chcę tego. Wstyd! W tem słowie zawarta cała moja przyszłość aż do grobu, i cała przyszłość za grobem aż do... Szalony! Alboż za grobem może być aż do?... Od kolebki zaledwo lat kilka miałem bez plamy. Mleko, które ssałem z piersi mojej mamki, koń drewniany, ołowiana szpada, gonitwa za motylem w ogrodzie, oto są moje wspomnienia najpiękniejsze, najczystsze.
Reszta pokryta jest całunem, i nic nie może i nic nie będzie mogło go zerwać, tak jak tuniki Dejaniry[3] nie można było zerwać z piersi bohatera.