dał, czegożby nie poświęcił, byle wzajemność pozyskał! — Przecież ona, ona ślubowała wiarę Mikołajowi, ona ślub swój zaprzysięgła przed Bogiem! Któryż dzień, która upłynęła chwila, ażeby nie wspomniała na oddalonego męża, ażeby w przerażającym niepokoju nie ścigała go myślą po polach bitwy, między rannemi albo martwemi ciałami poległych! Minęła wiosna i zima, i jeszcze wiosna, a tęskna Małgorzata wyrywa westchnienia i powierza je wiatrom i czasowi. Nie wraca Mikołaj, Mikołaj w bogatym Kijowie nie walczy, lecz w gnuśnej bezczynności wiedzie z Bolesławem życie, nie godne rycerza. Wolna, sama — jakże jej przykro, jakże gorzko mijają godziny! Jak słońce pod spiekłem południa niebom trawi zarazem rośliny i kwiaty, tak ona więdnie, usycha obawą, tęsknotą i niepokojem bez przerwy. Wacław, sam Wacław tym straszniejszym dla niej staje się obrazem, im więcej widok obłudy, zalotności, wstydu i hańby malują jej tysiączne złośliwe wieści. Zważając jej stan i położenie, zdawała się ona być samotną różą na dzikiej skale, a wkoło niej pełno czołgającego się gadu. Lecz gad ten nie strawi jej w przemorze[1] swoim. Jest opiekuńcze bóstwo cnotliwej piękności! Pod jego tarczą, przy swoich kolcach, nadto bezpieczną być może swojego życia.
— Pójdź, Wacławie, tak, pójdź! - rzekł pomieszany Dobrogniew i spojrzał na nieszczęsnego i zamilkł. I Wacław zbroję zdjął z kołka i miecz szeroki przypasał, czarną przyłbicę, czarny pancerz włożył, i, gęstą jesienną mgłą okryty, szedł przez lasy, knieje, szedł cicho za giermkiem. Już są blizko Zembocina. Jakiż widok przed Wacława obli-
- ↑ Przemór — jad.