Po godzinnej podróży ukazuje się rozkoszna dolina Klönthal. Obraz, przedstawiający się oczom, jest całkiem w rodzaju Salwator‑Rosa[1]; na lewo uroczy Glarnisch[2], sześć tysięcy stóp nad powierzchnię wzniesiony, na prawo posępna Wiggis, w głębi wesoły Pragel, a w środku przezrocze wody jeziora, na błękitnawej powierzchni odbijając te różnorodne widoki, jedną niejako część składają.
Przeszedłszy las bukowy, wstępuje się na wzgórza Glarnisch po stopniach skalistych, z pomiędzy których wyrastają kwitnące krzewy, a niekiedy sam tylko mech, ale najżywszej zieloności.
Przybywamy na koniec naprost skały, służącej za podstawę dwom innym, drzewami uwieńczonym. Tu na łonie cichości, przerywanej szumem sąsiedniej kaskady, lub kiedyniekiedy nieuczoną piosnką pasterki, lubił spoczywać Gesner.
Przyznać musimy, że nic nie może równie unosić duszy ku Stwórcy wszech rzeczy, przepełniać ją szczytniejszemi myślami; z żadnego miejsca nie można bardziej podziwiać piękności zachodzącego słońca, niewzruszonej jeziora powierzchni i ubarwionych wierzchołków Alp niebotycznych. Tu prawdziwą oddychamy rozkoszą, tu też niejednego wędrowca późna noc zaskoczyła. Ze smutkiem przychodzi opuszczać tę zachwycającą, dolinę, schronienie spoczynku, miejsce słodkich dumań i lubych uniesień.
Lecz trzeba, odejść: rozciągające się cienie ponad górami dają znak przybliżającej się nocy. Żegnam więc was, zielone łąki, żegnam was, drzewa, tak mile szeleszczące, i ciebie, spokojna jeziora powierzchnio, i was, wzniosłe skał szczyty, żegnam cię, Gesnerze!
Przeszliśmy most, ku wschodniemu brzegowi jeziora melancholicznie rzucony. Tu już inne zajmują oko obrazy, inne zupełnie przyrodzenie. Dąży się ponad czarnemi przepaściami, po roztrzaskanych