słońcem, inną, jej nadały barwę. Ciemne mury[1] go otaczały, miasto posępne w łonie go swojem zamknęło, lecz wzrokiem orła przelatywał bramy i warownie, by bujać po górach uroczej krainy; a jednak, choć wkoło natura nosiła piętno wielkości, dusza jego malała i odrętwienie zajmowało miejsce zapału. Niedawno jeszcze róża, świeżo rozwita, śpiew słowika, szelest purpurowych skrzydeł motyla, wysysającego słodycze kwiatów, nęciły jego uwagę, strumień przemawiał do niego głosem, niezrozumiałym dla innych, i skale, niemej od stworzenia, użyczał mowy i z gruzów przeszłości umiał wywoływać zamarłe kształty, lub sięgać w nieskończoność lat, mających przejść nad jego życiem i nad jego prochami. A teraz żegnał się stopniowo z żywą wyobraźnią, ciemną barwą powlekał się błękit niebios; droga, dotąd jasna światłem słońca, ginęła w ponurym cieniu i sam nie mógł wytłómaczyć przyczyny ciążącego na nim smutku i napróżno starał się go oddalić, napróżno wychylał puhary ziemskiego wesela i szukał radości, opuściwszy górne przestwory. Drżące od rozkoszy usta nie zdołały zadosyć uczynić jego tajemnemu żądaniu, błąkał się pośród niepewności, zaczynał wątpić i podejrzenia lały się zatrutym strumieniem w czarę niedawnego szczęścia. Osłabły, stęskniony, tracił codzień na sile; wola dzielna i niezwalczona zaczęła małym zawodom ustępować i nie wiedział, czego pragnie, wiedział tylko, że pragnie czegoś i że umysłowa zaguba będzie skutkiem nieosiągnienia tajemnego celu ciemnych i powikłanych życzeń, i zapomniał o tem, co było wprzódy, i dom rodzinny znikł mu z pamięci. Właśnie w tej chwili nowa nastąpiła zmiana — i uczuł nowe potoki życia, po wszystkich żyłach płynące. Piękna, boska okolica[2] rozciągała swoje wdzięki wokoło, niebo uśmiechało się do ziemi i kwiecia i łąki i gaje uśmiechem za uśmiech odpłacały.
Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/57
Appearance