Był to piękny czyn poświęcenia, kiedy oddziały polskie po rozbiorze nieszczęśliwej ojczyzny i bezowocnych wysiłkach zwrócenia jej swobody, zebrały się pod rozkazy generała Dombrowskiego i pod imieniem Legii Nadwiślańskiej szły do Włoch, aby zerwać kilka liści wawrzynu i bić się jeszcze do tchu ostatniego, ponieważ wielki człowiek obiecywał za cenę ich krwi wskrzesić dawną świetność ukochanej ich ziemi.[1]
Był to piękny ranek majowy, kiedy nieustraszeni ci wojownicy opuszczali granice Polski, której większość z nich nigdy nie miała już ujrzeć. Błyszczące słońce lało na nich potoki światła; dzida kawalerzysty i szabla dragona, i bagnet piechura i hełm kirasyera błyszczały w promieniach. Wszystko to razem było niby obietnicą wieczystej chwały, lub też gorzkiem szyderstwem z boleści rozdzierającej ich duszę, bo opuszczali ogniska domowe, których płomień łagodny świecił się niegdyś nad ich kolebką.
Otaczała ich wielka piasczysta równina pokryta jodłami, których ponurą barwę ożywiała świeża rosa wiosenna. Opodal ruczaj wił się, a brzegi jego skropione łzami jutrzenki, kapiącemi z wierzb płaczących, odbijały się we wodzie. Dokoła trawa wilgotna rosła; a posłuszna każdemu tchnieniu wietrzyka poruszała się w różne strony, bądź kołysząc się miękko, to zginając się, to za chwilę podnosząc z wdziękiem. W dali rozległe łany tworzyły tło u-
- ↑ W rzeczywistości legiony składały się bądź z ochotników, uciekających z kraju, bądź z dezerterów i jeńców Polaków z wojsk austryackich.