Wiele upłynęło wieków, kiedy zachodzące słońce pustyni ostatnimi promieniami ozłociło zbielałą głowę człowieka, stojącego na szczycie góry Nebo. Krajobraz rozpostarty przed jego oczyma wspaniały był, spokojny i imponujący. Z jednej strony ocean piasku, którego fale sypkie ginęły u stóp potężnej góry; z drugiej uśmiechnięta kraina rozciągała się usiana miastami, przecięta rzekami, i pokryta gajami. Koronkowe liście lasów palmowych mieszały się ze świeżością wód, wonią napełniając powietrze. Kraj obiecany leżał tuż, a zdaleka można było spostrzedz błyszczące fale wielkiego morza zachodniego. A starzec oglądał ten obraz wzrokiem lśniącym wspomnieniami i nadzieją zarazem. Twarz jego skąpana purpurową falą wieczoru, miała wyraz dziwny i wzniosły. Samotny na nagim szczycie, stał zawieszony w przestrzeni i wzrok jego zwolna odwracał się od ziemi, jakby już nie miał ujrzeć jej nigdy. Jednak zwracając się ku niebiosom, zatrzymał się jeszcze na rzeszy białych namiotów wyglądających zdaleka jak fale piany, z tą jedynie różnicą, że byty zupełnie nieruchome, bo żaden powiew wiatru nie przemknął nad nimi. I człowiek z Nebo dał się unieść tysiącom wielkich myśli, spoglądając na pokolenia ludu, które natchnął życiem, którym przepisał drogi i cel wyznaczył. Jak ojciec uśmiecha się do swych dzieci, tak on uśmiechał się do tych, których rozproszonych zebrał w jedno ciało