niestety nie owego starego Bordier, u którego niegdyś dwaj policyanci agenci obiadowali, przysłani dla przyaresztowania Duplat’a, ale Bordie’go syna, spadkobiercy ojca zmarłego przed kilkoma laty.
Pod wielkiemi rozłożystemi drzewami, na wprost pralni i restauracyi, jakieś wesołe towarzystwo zasiadało do stołu, rozpoczynając obiad.
Było ich razem dziesięć osób, pięć młodych kobiet i pięciu mężczyzn.
Jedni i drudzy należeli widocznie do klasy „przewoźników“, który to sport znika w naszej epoce, ustępując miejsca bicyklistom.
Przewoźnicy ci i przewoźniczki, podnieceni obfitemi libacyami, znajdowali się w bardzo wesołych humorach. Wygłaszano niezliczoną moc bredni, z których śmiano się niewiedząc dla czego, popijając wielkiemi szklankami wino de Saumur.
Grancey siadł przy stoliku odosobnionym, pod krzakiem bzu, ukrywającego go przed wzrokiem obecnych.
Tam kazał sobie podać obiad, a jedząc, nasłuchiwał pilnie co mówiono w pobliżu niego.
Lubił słuchać pogadanek, nawet nieznanych dla siebie osób, przekonany nie bez słuszności, że z jednego wyrazu wygłoszonego przypadkowo w rozmowie, wybłyśnie nieraz iskierka, z której człowiek intelligentny pozbawiony głupich skrupułów, skorzystać może wiele.
Wesołe towarzystwo, rozmawiało z przerwami, zmieniając dzięć razy na minutę przedmiot pogadanki.
Naobmawiawszy do syta mnóstwo znanych sobie osób, zaczęto mówić o grze w karty.
—Powiedz mi Leonie — zagadnęła nagle jedna z młodych kobiet — czy będziesz jutro wieczorem u Leokadyi?
— A cóż by on robił u tej Leonki? — odparł głos męzki.
— Będą grać w bakka, a potem kolacyjka przy stolikach... można się ubawić doskonale i jeszcze coś zyskać...
— O na to ostatnie liczyć nie radzę! — powtórzył znowu mężczyzna.
— Dla czego?