Spostrzegłszy próżny fiakr na placu, przywołał go i wsiadł weń.
— Ulica Pepincourt, Nr. 30, — zawołał. — Jedź żywo!
Fiakr, ciągniony przez spracowaną, wychudłą szkapę, potoczył się zwolna.
Podczas drogi, trwającej około pół godziny, Schloss mógł się naocznie przekonać o gorączkowym chaosie, panującym na ulicach Paryża. Gdzie spojrzeć mundury, artylerya, uruchomione oddziały, gwardya narodowa, wszystko to poruszało się, snuło, jak rój os, oszołomionych niebezpieczeństwem.
Podmuch szaleństwa powiewał nad temi masami, w zamieszaniu, nieładzie, poruszającemi się, wrzącemi, w pełnym wzburzeniu.
Na lewo, na prawo, w tyle, na przedzie, słychać byłe dźwięki trąb i bicie w bębny.
Stolica świata, była obecnie jednym wielkim obozem, gdzie uzbrojone masy, bez energii, bez władzy, nie ulegały żadnemu porządkowi, żadnym rozkazom dowódców.
Przybyłe na pomoc oddziały z Charenton, nie wiedząc czego od nich żądano, pożerały się między sobą wzajemnie.
Strzelec hrabiego d’Areynes patrząc na to wszystko zasmuconym wzrokiem, zapytywał siebie:
— Czyliż ci ludzie walczyć i bronić się zdołają?!
I na to zapytanie odpowiadał pełnem powątpiewania pe ruszeniem głowy.
Fiakr zatrzymał się nareszcie.
Przybyli na ulicę Pepincourt Nr. 59.
Schloss, zapłaciwszy woźnicy, wbiegł w głąb ciemnego korytarza starego, trzypiętrowego domu i zatrzymał się przed okienkiem odźwiernego.