po za sobą usłyszał nagle donośnym dźwiękiem wygłoszony wyraz:
— Złodzieju!!
Duplat schwytany na gorącym uczynku poskoczył na bok, a zwróciwszy się ku otwartemu oknu, wyjął nóż z za pasa.
Daremne usiłowanie!
Przy świetle latarni niesionej przez żołnierza wypełniającego część nocnej straży, ujrzał podoficera morskiej piechoty, celującego z rewolweru.
— Złodzieju! — powtórzył groźnie podoficer.
— Łaski! — zawołał Serwacy, padając na kolana ze złożonemi rękoma.
— Mógłbym cię zabić! mam ku temu przelkie prawo! — mówił dowodzący. Wstręt mi jednak sprawia zabójstwo, nawet takiego łotra, jakim ty jesteś! Oddam cię w ręce sprawiedliwości, niechaj postąpią z tobą, jak należy! Wychodź z tego budynku, tą drogą, jak wszedłeś.
Były kommunista blady, jak ściana, przesadził okno i upadł ciężko na ziemię. Oficer chwyciwszy go za ramiona, postawił z siłą na nogach.
— Co widzę? to ty? — zawołał, w twarz mu spoglądając. Ty? więzień polityczny, deportowany? Ty? który naśmiewałeś się ze skazańców kryminalistów, pogardzałeś nimi? Ha! jesteś podlejszym od nich, ty! który kradniesz mając strzedz i pilnować! Dalej zamną na odwach!
Wszelki opór był tu niemożliwym. Serwacy uczuł, że jest zgubionym.
Z pochyloną głową, przybrał obłudnie pokorną postawę.
Oficer zamknął okno, o ile mógł najlepiej, postawił nową wartę przy pawilonie, a wymierzając powtórnie rewolwer w nędznika:
— Na odwach! Marsz! zawołał.