Od parteru, aż do poddasza, wszystkie mieszkania zajmowali robotnicy.
Schloss, wszedłszy w ciemny korytarz, zwrócił się do okienka odźwiernego. Przy tem okienku siedziała stara kobieta, w czarnej zużytej sukni, w białym czepku, nasuniętym na czoło, ustrojona w okulary zasadzone na dużym kończatym nosie co jej nadawało postać drapieżnego ptaka.
Była to odźwierna.
— Czego pan żądasz? zapytała Schlossa.
Gdzie tu mieszka pan Serwacy Duplat — odpowiedział.
Posłyszawszy wymienione nazwisko Duplata, odźwierna mimo poważnej swej tuszy, podskoczyła jak piłka gumowa, zerwała się z zaiskrzonym wzrokiem, zaciśniętemi pięściami.
— Ha! — zawołała — czy i pan należysz tak jak on do bandy kommunistów? Trzymają tych hultajów niewiem dla czego, zamiast odrazu postąpić z nimi jak trzeba. Czy pan wiesz, że mogłabym ciebie zarówno kazać przytrzymać miejskiej straży, skoro masz śmiałość pytać mnie o Serwacego Duplat, tego łotra, rozbójnika! Ha! ha! uregulowano już z nim podobno rachunek.
Dosyć na broił ten obdzierca, powinni go bez wyroku przykuć do muru i rozstrzelać, jak to uczynili z innemi mniej odeń winnymi wołała. — On! kapitanem kommunistów? ten złodziej, który mi został dłużnym dwadzieścia sześć sous za świece, piętnaście sous za kiełbaski, a trzydzieści pięć sous za chleb, jaki mu przynosiłam! Ten nicpoń! który nam się zadłużył za trzy kwartały komornego i którego właściciel chciał wyrzucić na ulicę! Groził każdemu rozstrzelaniem, ktokolwiek bądź upomniał się o jaki