obwodową, zkąd wyjeżdżające ambulansowe furgony miały przewieźć ranionych bądź do Wersalu, bądź do Saint-Cloud.
Nagle chirurg niemiecki zatrzymał się. Słaby jęk dobiegł jego uszu. Przystanął i słuchał.
Ludzie dźwigający nosze, również się zatrzymali.
Tym razem nie była to już cicha skarga, lecz krzyk ponury, rozpaczliwie w przestrzeń rzucony.
— Do mnie! ratujcie! jęczał glos złamany. — Nie puszczajcie mnie!...
— Blasius Wolff, przedłszy między trupami, zbliżył się do miejsca zkąd głos dochodził. Przyświecał mu służący z ambulansów z latarnią w ręku.
— Ratujcie! powtarzał głos coraz słabiej i rozróżnić można było wzniesioną w górę poruszająca się rękę.
Doktór zbliżył się do ranionego.
— Francuz, gwardzista! — wyszepnął, pochylając się nad nieszczęśliwym, którego i czytelnicy poznali bezwątpienia.
Był to Paweł Rivat. Po długiem omdleniu, wiedziony gorącym pragnieniem życia, zaczerpnął w nim ostatnie siły, aby przywołać na ratunek ludzi, których dostrzegł chodzących między trupami, przy drżącym blasku latarni.
— Ha! pies... francuz! — mruknął półgłosem służący z pruskich ambulansów, obrzucając Pawła spojrzeniem pełnem zawiści.
Dosłyszał to doktór Wolff, a pochwyciwszy za kark służącego, wstrząsnął nim gwałtownie, wołając:
— Ty jesteś sam psem podłym! Czyliż francuzi nie są tak ludźmi, jak my niemi jesteśmy? Czyliż nie mają tak jak my, żon, matek i dzieci? Obelga, jaką rzuciłeś bez przyczyny ranionemu, a może i umierającemu, jest czynem zwierzęcym! Precz z moich oczu, szubrawcze!
Niemiec cofnął się o kilka kroków wstecz z opuszczoną głową.
— Podnieście tego biedaka i połóżcie go na nosze z najwyższą ostrożnością mówił doktor Wolff do otaczającej go służby — Ma prawą nogę strzaskaną, ale żyć może. Należy mu udzielić takie starania i opiekę, jak naszym własnym współziomkom, francuzcy albowiem chirurgowie obchodzą się bardzo troskliwie z naszymi ranionymi. Dalej śpieszcie się... i w drogę!
Page:PL X de Montépin Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza.djvu/125
Appearance
This page has not been proofread.