nęła śmiechem. — Ależ pani sama obchodzi mię tyle właśnie, co...
— Les neiges d’antan — wtrąciłam z uprzejmym uśmiechem.
— Tak... les neiges d’antan — powtórzyła prawie jak w zamyśleniu, łagodnie, cicho. — Pani Alu — czy pani wie, poco ja przyszłam do pani, poco tu dziś jestem...
Skręciła się w sobie, jakby ją przejęła jakaś męka. Usiadła na ziemi, potym położyła się na dywanie, twarzą nadół.
— Dziecko — małe, dobre dziecko — mówiła zupełnie miękko. — Bo ja lubię patrzeć na panią — na ten uśmiech delikatnemi wargami — i rzęsy jasne — coś tak podobnego... — No niech pani słucha, niechże pani słucha na miłość boską — i niech pani tylko nie zrobi nic niesmacznego. Pani Alu — ja kocham, ja kocham — nazwisko przez gardło przejść jej nie mogło — brata pani, ciotecznego brata pani — tam — na północy...
— Ros — — ławs — — ?
Zerwała się i usiadła na dywanie, zwracając się do mnie.
— Tylko niech pani nie mówi tego nazwiska! I niech się pani nie dziwi! Niech pani nie mówi tego nazwiska, bo ono jest takie moje, takie tylko moje, jak moje serce...
Przestała mówić — i tylko z pochyloną głową, w cieniu swych włosów przecudnych jęczała cicho przez usta zamknięte, jakby udręczeniem nad siły śmiertelnie zmęczona.