Lekko i hojnie sypał nazwiskami wielu powag naukowych, przyczym używał zwrotów zupełnie niegramatycznych.
Rozmowa przeszła na kwestje polityczne, przyczym udało mi się dwukrotnie zabrać głos. Julka zdania swe wygłaszała łagodnie, tajemniczy pan zaś mówił tonem pewnym, surowym, nie dopuszczającym żadnej wątpliwości.
— Ależ o to idzie właśnie, o to idzie — wpadł nagle na Julkę ze szczególnym impetem — o tych spokojnych mieszkańców... Niech w całym mieście nastanie ciemność, niech nie mają pieczywa, żadnej wiadomości, zamknąć im wodę, zabrać wszystko. Wtedy głód i przerażenie wypędzi ich na ulicę, wtedy z musu przyłączą się, bo nie będą mogli wytrzymać bez zmiany... Będą woleli cokolwiekbądź, niż to, — nawet śmierć... O to idzie, by takich właśnie steroryzować i w ruch puścić...
Popatrzył na mnie przez chwilę przymrużonemi oczami.
— Każdemu może się podobać rewolucja zdaleka, przez okno... Bardzo to ładnie wygląda — poetycznie... Ale niewolno tak... Niech zejdą, niech spróbują sami. Niech wybiorą jedno albo drugie, bo w środku będzie jeszcze najgorzej...
Roześmiał się ze złośliwością, zabawiony widocznie temi apokaliptycznemi rojeniami.
Gdy odchodził, znów w przedpokoju cicho rozmawiał z Julką.
— A cóż za nieznośna bestja — rzekłam po-