Jakkolwiek życie moje w pojęciu aktualnej i lokalnej moralności nie nosi na sobie żadnej plamy, jakkolwiek opieram się zawsze czarownym pokusom najpiękniejszej religji ciała — to jednak nie znam kobiety, a nawet typu kobiecego w literaturze, któraby tak bardzo była poganką i wzgardzicielką różnicy między złem i dobrem. Gdybym żyła w czasach helleńskich, byłabym prawdopodobnie kapłanką w świątyni Afrodyty.
To, co w ludzkim kącie patrzenia na świat Bacon nazywa złudzeniem jaskini, ja nazwałabym chętnie złudzeniem świątyni. Patrzę na życie tak, by w tej projekcji musiało mi się wydać patetyczne, harmonijne, wytworne. Takim jest ono zawsze, gdy na nie patrzę przez gotyckie witraże świątyni mego snu. Równie harmonijne, choć bardzo inne, wydawałoby mi się ono z świątyni Afrodyty, gdybym była Greczynką.
Moralność jest ładna i potrzebna. Chociaż nie wierzę w żadną jej metafizyczność, to jednak z punktu widzenia moralności właśnie — i wyłącznie — klasyfikuję ludzi.
Różnię się tym zasadniczo od Obojańskiej, dla której jedynym kryterjum jest w tym razie objektywny rozum.