statowałam przedziwną harmonję jego postaci, bajeczność nieuchwytną chmurnego i tajemniczego spojrzenia, niezapomniany wyraz ust, które tego wieczoru nie roześmiały się ani razu bez smutku.
— Może ty mnie kochasz, Jerzy, Jerzy — mówiłam w duszy na cały głos, po raz pierwszy nazywając go imieniem — i konałam z żądzy usłyszenia wyroku. Oczami zapytywałam głośno i wyraźnie. Nie odpowiadał. I przez cały czas pamiętałam, że jeżeli nie dzisiaj — to już nigdy.
Słyszałam, jak mówił jeszcze:
— Nie jesteśmy ludzie nowi. Należymy do starej, świetnej dynastji. Dla tego nie mam pogardy dla przeszłości, i odrzuciwszy ją, nie umiałbym już uklęknąć przed przyszłością. W posiadaniu naszym znajduje się krwawy spadek wszystkich rewolucji, droga tryumfalna, wyznaczona niezniszczalnemi, kamiennemi posągami Czynów — aż do dni ostatnich. I wszystkie kolosy jedną rozebrzmią pieśnią na powitanie wschodzącego słońca niewidzialnego. I wszystkie — aż do dni ostatnich — czekają napróżno wschodu — — — Ale nieugięte są i kamienne — i to, że stoją, wierzyć właśnie każe w to słońce niewidzialne, słońce bezimienne — bo tylko ono jedno mogło być źródłem tajemnym ich życia —
— A dla siebie, tylko dla siebie, co pan ma? — spytałam cicho po długiej chwili.
— Oprócz tych skarbów dynastji — jeszcze własne śliczne bogactwa: ogromnie kocham życie, fakt — niezupełnie zresztą dowiedziony — mego bytowania na ziemi. Każdy przejaw życia jest dla