Coś jest, co staje jeszcze czasami pomiędzy mną, a jaźnią zbiorową tych sfanatyzowanych ludzi, którzy w prawdy swoje wierzą z równą bezwzględnością, jak pierwsi chrześcijanie wierzyli w swoje dogmaty. Ich zjazdy i zebrania, na których prowadzą spory i wydają rezolucje, niekiedy zdają mi się nazbyt podobne do dawnych synodów, na których spierano się o artykuły wiary i rzucano klątwy na schyzmy i odszczepieństwa.
Razi mię niekiedy ich jaskrawe, nienawistne przeciwstawianie się wszelkiemu indywidualizmowi. Wierzę przecież, jak oni, i kroplą tylko być pragnęłam, podobną do innych, potrzebną dla nieskończoności wód — a jednak...
Boję się tych chwil zniechęcenia, pragnienia powrotu, prób nieudanych harmonijnego połączenia dwuch światów. Wtedy idę po wiarę do Jana.
Mówi mi rzeczy podobne do tych, jakie sama kiedyś pisałam do Zienowicza. I zaczynam w nie wierzyć na nowo. Ulegam jego dziwnej mocy, uwielbiam mądrość ewangielicznie prostą, z jaką wszystkie zjawiska świata dzielić umie na dobre i złe, kocham naiwną szlachetność, z jaką wszystkie dobre woli od wszystkich złych.