Na przecięciu dróg i na czterech ramionach krzyża szumiały cicho pod sam strop czarny tryskające fontanny — ale nie było w nich uśmiechu tęczy, jeno wielka, matowa bladość smutnej, zadumanej o głębiach mórz perły.
I cisza — — Cisza taka, że stąpania własnych nóg wydały mi się grzmotem podziemnym, a tętna pulsów — hymnem potężnym rozkołysanych przez orkan dzwonów.
Utkwiłem oczy w głąb jeziora. I nagle padła na mnie zaduma tak ciężka, że pod brzemieniem jej zgarbiłem się, jak Atlas pod brzemieniem globu, a na czoło wystąpiły mi węzły żył, tworząc sine, płaskie rogi.
Patrzyłem w chłodne, matowe zwierciadło i we własne moje odbicie — i czułem, jak przepełnia mię mądrość i potęga bogów. I stawałem się coraz większy, coraz silniejszy — i nagle demon Potęgi zniknął z przed mych oczu — z ramion strzeliły mi skrzydła — serce zamarło w piersi — z pod czoła błysnęły dwie zimne, przeszywające mrok klingi — i ujrzałem się bogiem tej świątyni.
Ale taki ból nieznośny targnął mię tejże chwili, taki strach przed samotnością wstrząsnął całym moim jestestwem — żem krzyknął na cały głos:
— Powietrza! Słońca!...
I od grzmotu mojego wołania zarysowało się sklepienie — a przez uczyniony nagle wyłom rzucił się władnie promień słoneczny.
— Hosanna ! Hosanna ! — krzyknęły cedry, bazalty i fontanny, w kaskadach wód zabłysły