W miesiąc po pierwszym napisałam do Zienowicza drugi list:
Kiedy odzywałam się do Pana po raz pierwszy, miałam wrażenie, że jestem fanatyczną kapłanką jakiejś mrocznej gontyny w skalistych, chłodnych i ciemnych szczytach górskich — i że dla Pana rzucam znicz święty, dla Pana na głowę swą ściągam przekleństwa mego ludu — i przez zawrotne szlaki szczytów skalnych biegnę tam, na południe, do krainy słońca, do królestwa piękna. I zabieram ze sobą kwiaty dziwaczne, obłąkaną fantazją wykarmione w podziemiach życia, tkaniny purpurowe, zdobiące ołtarze mych wierzeń.
A teraz — zdyszana biegiem, chmurna, dzika i nieufna — widzę, że egzotyczne moje kwiaty bledną wobec przepychu pańskich ogrodów i więdną w żarze tamtejszego słońca, że moje purpury monarsze spłowiałe są i nieświeże przy pańskim majestacie, a oczy moje do blasku nie nawykłe, spalone świętym ogniem kultu. I miałam chwilę — ja zawsze pyszna i harda — kiedy wstyd mi było darów moich królewskich — przed Panem.
Tak było w pierwszej chwili, gdym otrzymała list pański. Upokorzył mię ten chłód i spokój nie-