tychczasowe formy waszego życia wydadzą wam się potworne, dzikie, godne zatraty. Powinniście znienawidzić radość, piękno, przepych. Urągowiskiem powinien wam się wydać blask dnia i święto wiosny — —
Słów tych słuchałam ze smutkiem, trwogą i zniechęceniem, jak poganie klasyczni musieli słuchać fanatycznych nauk pierwszych mnichów i ascetów. Żal mi się zrobiło mego wolnego, niezależnego, helleńskiego świata.
Z bladą, złowrogą szarością rana przychodziła reakcja. Chory nie mówił już nic, tylko jęczał półgłosem. Stawał się bardziej przytomny, chłodniejszy.
Gdy stało się już jasno, przyszła Julka. W sieni powiedziała mi cicho:
— Wszystko już urządzone. Można go będzie o dziesiątej przewieźć do szpitala.
Serce skurczyło mi się nagle.
— Więc już napewno?
— Ach, naturalnie, niema nawet mowy, żeby się dało uniknąć. Odrazu powiedział przecież, że trzeba amputować obie.
Gdyśmy weszły do pokoju, chory leżał cicho w jakimś dziwnym, głębokim zamyśleniu. Widocznie nie cierpiał już tak bardzo. Patrzyłam nań zupełnie innemi oczami. Nie chciałam jeszcze odejść. Usiadłam na dawnym miejscu, a Julka naprzeciwko — w głębokim milczeniu.
Chory miał spojrzenie utkwione nieruchomo w suficie, jakby z naprężoną uwagą. Po długiej