Kiedy z drzew wysokich spadają liście umierające, lubię cicho i wytwornie marzyć o moim życiu.
Życie moje nie jest złe, chociaż niema w nim dobra. I nie jest smutne, chociaż — och, zupełnie niema w nim szczęścia. Jest ładne.
Kiedy w dni jesienne, ozłocone zmęczonym słońcem, życie moje odsuwa się nieco ode mnie, pozostaje mi marzenie o nim, chłodna, oderwana myśl.
I wtedy na świat cały patrzę przez nią, jak przez seledynową zasłonę. Ludzie, gdy mówią ze sobą, układają się w grupy logiczne i piękne, jak myśl — i to, co dzieje się wokoło, wyciąga się w nieskończoną perspektywę tej myśli, jak wielka aleja filarów marmurowych. I uczucia moje za myślą idą długim szeregiem, jak powolne, z pochylonemi czołami, z rękami na piersiach skrzyżowanemi — niewolnice.
Pamiętam jedno, pamiętam cudne zdarzenie, realne zdarzenie z mojego życia.
Na brzegu błękitnego i głębokiego, jak oczy zamyślonej kobiety, morza nieskończoności — siedziało Piękno. Rzeczywistość, bardziej urocza od złudy, zesłała na nie sen.
I we śnie przyszły do Piękna cudne ogniwa jego