A Andrzej podskoczył na łóżku i obudziwszy się, ujrzał milicję przy sobie, milicję, która przyszła go aresztować.
— Przeklinam was, wichrzyciele, jako wrogów Polski — woła Andrzej, wyskakując z łóżka.
Pomyślane w zimie 1918 r., kiedy rząd Moraczewskiego już zmierzchał — a choć jeszcze słońce Paderewskiego nie wzeszło — już się dla mistrza pocichu szykowało pochodnie. Andrzej Niemojewski jest w tym czasie na wszystkich naraz w Warszawie rostrach, strzelają też do niego na wszystkich rogach, chociaż, zarówno jak w stosunku do Korfantego, i tutaj okazali się endecy małostkowi — włos z głowy nie spadł weteranowi polskiego socjalizmu. Autor uważa to sobie za krzywdę, że tak kapitalnej, z jednej bryły, w każdym ruchu klasycznej figury, jak Niemojewski, raz jeden tylko dotknął i zaledwie ją naszkicował. Kiedy w młodości swej pisał Niemojewski krakowiaki socjalistyczne, kiedy później systematycznie, co tydzień, bluźnił panu Bogu — można się było w nim dopatrzeć od biedy czegoś z Orzechowskiego — była to przecież zaledwie dzisiejszego Niemojewskiego zapowiedź. Dzisiaj jest to poprostu w jednej osobie Zagłoba i Rejent Milczek — warchoł, pieniacz, łgarz i potwarca, jakaś katylinarna personifikacja najcięższych narodowych grzechów, której bezczelność i namaszczenie budzą nieomal szacunek. To też opinja, na której jedzie Niemojewski okrakiem, myśli o nim mniej więcej, jak załoga chreptiowska o Zagłobie, ze jest „wszystkiego kawalerstwa największa ozdoba“; czasami nawet po rozprawach w sądzie dowiadujemy się, że „wuj nie że“ — choć wiemy, że zełgał od pierwszej do ostatniej litery.
Nocznicki i Byrka — nazwiska autentyczne.
— 53 —