A oto w tej chwili stała się rzecz straszliwa: do pokoju wszedł pan Lipowski z zielonym listem w ręku, szlachetnie oburzony. Franio skurczył się w sobie nieprawdopodobnie, jak Żbik!
Jetzt will ich willen! — sagte der Strauss. Zdaje się, że to był nagły atak obłąkania, bo kiedy pan Lipowski, oczom nie wierząc, zapytał:
— Panie! czyś to pan pisał ten list?
— Ja! — ryknął Franio.
A w tem jednem słowie zahuczała wszystka rozpaczliwa, groźna odwaga dobrego, cichego a tak bardzo uciesznego Frania.
I oto chory na poczciwą dobroć Franio, jeden z tych ludzi, którymi życie zatyka wszelkie szpary, z tych, którzy zawsze pracują na innych i za innych, i których nie szanuje nawet kucharka w domu, gdzie »bywają«, a cóż dopiero życie, indywiduum z wielkopańskiemi pretensyami! — oto Franio, kochany chłopak — poszedł sobie do stu dyabłów. Gdzieś się tam włóczy, odarty i głodny; co komu po nim a jemu po kim, takich jak on jest sto i tysiąc.
Raz się zdobył na odwagę i wyrzucili za drzwi nieszczęsnego rycerza.
Nie można jednakże powiedzieć, aby go nie wspominano i to nawet bardzo serdecznie.