rowała buciki pomalowaną atramentem tekturą i raduje się wszystkiem. Nie obchodzi jej nic na świecie, prócz teatru: więc nie może zrozumieć, dlaczego opasły adwokat, taki z rysunku Steinlena, rzuca się na nią jak zwierz.
Obroniła się rozpaczliwym krzykiem i... postąpiła jak dziecko; już w drugim akcie jest jego metresą. Wytłómaczyła sobie zapewne, że to tylko tymczasowo, bo już za wiele jest winna w sklepiku naprzeciwko, zresztą gruby mecenas zna się z dyrektorem teatru; czas będzie zresztą na to, aby zadość się stało marzeniom, czas zawsze jeszcze na »prawdziwą miłość«, taką, o której śpiewają w operze i o której piszą w powieści. Wszyscy myślą, że oni oszukują pannę Maliczewską, a to ona niesłychanie sprytnie oszukuje innych, bo schowała sobie na dnie dziecięcej duszy prawdziwe, wiośniane marzenia. O, panna Maliczewska ma spryt primadonny... Niech się cały teatr z niej śmieje, a ona będzie się śmiała na końcu.
Nadchodzi wreszcie ten koniec.
Teraz objawi biedne dziecko cały swój tryumf teraz pokaże wszystkim, że całe jej życie dotychczasowe, to była tylko straszliwie sprytna komedya z konieczności, teraz pokaże, że potrafi zapłacić prawdziwą miłością za prawdziwą miłość. Już jej kochanek nie będzie, wychodząc