Adam Szaleniec/Udręczenie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Adam Szaleniec |
Pochodzenie | Pisma Zygmunta Krasińskiego |
Wydawca | Karol Miarka |
Data wydania | 1912 |
Druk | Karol Miarka |
Miejsce wyd. | Mikołów; Częstochowa |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cała powieść Cały tom VI |
Indeks stron |
Czyż nie możemy wyrwać się z pomiędzy żmij, które owinęły się dokoła naszego serca, aby ich zwoje nie wypełzły z naszej piersi? Niech płomień, co nas pożera, zamknie się w naszem łonie jak lampa grobowa w starożytnym grobowcu! Z pomiędzy wszystkich wielkości, których oczekiwać mogłem w ciągu mego życia smutnego pozostała mi jedna tylko. Bądźmy niewzruszeni, jak przystoi duchowi nieśmiertelnemu. Przyozdóbmy czoła spokojem, nie tą pogodą, która jest ozdobą radości i zadowolenia, lecz spokojem, co przystoi skazanemu. Niech skargi i wyrzuty ludzkie będą dla nas jak brzęk oddalonych owadów. Niech gniew Boży ciąży nam i nas udręcza, lecz niech nie zdoła przybić nas do ziemi. Wystarczymy sami wszystkim bólom. Wiemy, że niema dla nas nadziei ani w tem życiu, ani w przyszłam. A więc skargi i płacze nie zdadzą się na nic; wzbudzą tylko śmiech aniołów
Zamknąć w sobie cierpienia, nie dać wyjrzeć duszy swojej z twarzy, z oczu; czuć jak robak zmarszczek coraz głębiej ryje nam czoło i nie jęczeć; patrzeć prosto w twarz prześladowców i nie blednąc; przeczuwać karę Bożą i uchronić łono swe od drżenia; być wygnanym z ojczyzny i nigdy nie płakać spoglądając na północ; nie mieć, nikogo przed kimby zwierzyć swe męki i nie dbać o to; jeść i pić spokojnie, aby zgnić w trumnie, a zmartwychwstać u stóp szatana; słyszeć w nocy głosy zmarłych, w dzień oskarżenia żyjących i nie zakryć oczu, nie oprzeć się ręką, nie paść bez zmysłów; przewidzieć hańbę swą po śmierci, w ustach dzieci i pieśniach piastunek, na kartach ksiąg i na kamieniu grobowca i nie zgrzytać zębami z wściekłości na przeznaczenie: to znaczy mieć moc duszy, jaką mało ludzi posiada [ 59 ]na ziemi. Może jesteśmy pierwsi z tych, co wszedłszy na tę drogę, staną się bohaterami zguby: Szatan, na wiele wieków przedtem przykład nam zostawił. Tak! lecz jak zetrzeć te rysy, nasze rysy dzisiejsze, które boleść wyrzeźbiła nam w twarzy? Jak zdobyć na nowo panowanie nad sobą, skoro namiętności złamały oddawna jarzmo naszej woli. Jak w jednej chwili odzyskać naturę Tytanów, kiedy spadliśmy tak nizko, że mózg nasz drży i zwraca się przeciw sobie samemu? Możemy, co prawda, wyrwać jeden po drugim swoje włosy zbielałe w cierpieniach, zatopić czerwień wstydu czerwienią rozpusty, zgładzić swe zmarszczki wybuchami dzikiego śmiechu co chwila; lecz cóż odda naszym oczu zgasłym ich ogień młodości? co zetrze z naszych powiek ślady łez, które tak je porozdzierały, jak krople liście rozdzierają? Ach, daremnie, daremnie! Jesteśmy to, czem nas uczyniły nienawiść ludzi i zemsta Boga. Przedwcześnie zgięliśmy się ku ziemi. Głos nasz stal się chrapliwy; ciągła gorączka krwią napełnia źrenice; serce nosim na pół zgniłe w łonie; umysł nasz rozprzągł się na zawsze i podziwienia godne, jeśli kiedy ozwie się dźwiękiem bez fałszu. Daremnie, daremnie! Klęknijmy raczej i posypmy prochem skroni. Bóg w niebiosach lubi pokorę ludzi na ziemi. Może przebaczy nam jeszcze, żeśmy nie zginęli za Polskę: któż zgłębi ocean Jego miłosierdzia.
Ach! nie zobaczę już nigdy ziemi, która mię wykarmiła, tego domu, gdziem się wychował, tej kaplicy, gdzie matka moja snem wiecznym spoczywa. Ach, dźwięk jej dzwonu roztopiłby we łzach całą twardość kamienia, który noszę w łonie. Wieczorem zacząć modlitwę przed kratą, nad trumną, przy świetle lampy; a z zewnątrz dochodzi aż do mnie śpiew wieśniaczy, brzęk pługa, pierwszy krzyk ptaka nocnego, pierwsze westchnienia nocnego wietrzyka, ostatnia nuta skowronka, ostatnie pożegnanie rozstających się [ 60 ]wieśniaków; potem tyle wspomnień, całe dziecięctwo moje przesuwa się przez kratę grobowca i otacza mię przy zwłokach mojej matki, potem przychodzi łoże śmierci i ostatnie pożegnanie, później lata młodości. Stój! Natknąłem się na Wstyd. Powalił mię na ziemię. Nie, nie, nie powstanę już nigdy.
Nie, nie posłyszę już nigdy swojej mowy, wśród której muzyki wzrosłem, w której pierwsze słowa zwracałem do rodziców, pierwsze słowa do Boga. Dzień każdy w mej pamięci dźwięki jej osłabia; już mowa polska brzmi w mych uszach jak harmonia zasłyszana we śnie, którą, się rozkoszować można, lecz ująć jej niepodobna. Nie wiele pragnę. Pragnę tylko jednej pieśni, podobnej do tych, jakie słyszałem ponad równinami memi, gdy w locie muskały kłosy złote i zbóż fale. Niech jaki głos zaśpiewa mi ją w godzinę śmierci, a z spokojniejszem sercem spojrzę w Wieczność.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |