Jump to content

Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom III/III

From Wikisource
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza
Wydawca Władysław Izdebski
Data wydania 1898
Druk Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Izdebski
Tytuł oryginalny La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron
[ 18 ]
III.

 Przy oślepiającym blasku błyskawicy, ujrzał rękojeść rydla zagłębionego w ziemię.
 Pochwycił go śpiesznie.
 Obok rydla znajdowała się łopata i motyka.
 Zabrawszy to wszystko, przeszedł wierzchem druciane ogrodzenie, zdjął latarnię, zgasił ją i zwrócił się ulicą Brétigny w stronę domostwa, w którem niegdyś ukrywał się Serwacy Duplat przed siedemnastoma laty.
 W kilka sekund potem, wchodził do wnętrza.
 W trójkącie na końcu podwórza, znajdował się ogródek, a wśród wybujałej trawy, rosła stara wybujała jabłoń, o jakiej mówił ów eks-kommunista w swych majaczeniach gorączkowych.
 Zatrzymawszy się przy ogródku, de Grancey spojrzał w około badawczym wzrokiem dla upewnienia się, czy w oknie którego z sąsiednich domów nie błyszczy światło dające poznać, iż ktoś tam czuwa, któryby mógł posłyszeć uderzenia rydla w ziemię.
 Ciemność głęboka panowała wszędzie.
 — Do pracy... zatem! — wymruknął zadowolony.
 Ta jego robota, mogła być dokonana w ciemności, potrzebował jedynie światła na chwilę, ażeby się skierować ku wskazanemu drzewu. Wyjąwszy przeto zapałki, chciał rozświecić latarnię.
 Mimo iż gwałtowny podmuch wichru, zagasił ją w oka [ 19 ]mgnieniu, dostrzegł jednak, że się znajduje o dwa kroki od jabłoni.
 — Pod silnym naciskiem nawałnicy, drzewa w sąsiednich ogrodach trzeszczały, skręcane jak trzciny.
 Wicher oznajmiał szybko zbliżającą się burzę.
 Postawiwszy na ziemi zgaszoną latarnię, zdjął z siebie okrycie, pochwycił rydel, podniósł go w górę i zagłębił w grunt rozmoknięty padającemi od dni kilku Grancey deszczami.
 Nagle, grom huknął w pobliżu, z taką ogłuszającą siłą, jak gdyby wystrzelono na raz z dziesięciu dział wielkiego kalibru.
 Oślepiające światło oświeciło zakąt ogródka, a wraz z nim i pracującego w nim byłego galernika z twarzą potem oblaną. Od owej chwili błyskawice i pioruny następowały po sobie co chwila.
 Burza wrzała przez pół godziny z szazaloną zaciekłością, a Grancey, nie zważając na to kopał grunt bez przerwy.
 Oczyściwszy pierwszy pokład ziemi z chwastów i trawy za pomocą rydla, ujął w dłoń motykę.
 Otwór był już głębokim, gdy trąba wody, lunąwszy nagle z chmur, zalała wszystko jak gdyby potopem.
 Pracować pod temi potokami deszczu, było niepodobna. Zmuszony szukać schronienia, wbiegł do walącego się domu.
 Spruchniałe drzwi pod uderzeniem jego pięści, wyleciały z zawias.
 Grancey wszedłszy, odetchnął z ulgą.
 Ta trąba wodna, a raczej prawdziwa katarakta, wktrótcesię wyczerpała. Burza uspokoiła się nadspodziewanie prędko.
 Huk gromów oddalał się zwolna, przygasały błyskawice i po owym hałasie burzy wkrótce zapanowało milczenie nad wioską Champigny.
 Nasz nocny robotnik mógł wrócić do pracy.
 Przyszedłszy po nad dół wykopany, znalazł go z ziemią zrównanym. Krucha ziemia wyrzucona po nad brzeg otworu, zsunęła się weń pod działaniem deszczu, napełniając dół gęstem rozmokłem błotem.
 Trzeba było robotę poczynać na nowo.
[ 20 ] Wziąwszy łopatę, zaczął odrzucać błoto z pośpiechem gorączkowym, co trwało przez czas długi.
 Pot spływał mu po twarzy ze znużenia i obawy. Rozkopał już grunt blizko na pięćdziesiąt centymetrów głębokości, to jednak czego poszukiwał, nie ukazywało się wcale.
 Przystanął i zadumał.
 Przyszła mu myśl, czy kopiąc nie posunął się nadto ku prawej lub lewej stronie.
 Zwątpienie ogarniać go zaczęło.
 Może ten Duplat bredził pod wpływem jakiejś hallucynacyi gorączkowej? — zapytywał siebie. — Czy on rzeczywiście co ukrył pod tem drzewem?
 Wkrótce nastąpiła odpowiedź na to zapytanie. Żelazo łopaty szczęknęło uderzając o jakiś twardy przedmiot.
 Była to więc prawda!... Skarb ukryty istniał, w rzeczywistości... On miał go pod ręką!...
 Krew uderzyła mu do głowy, jak gdyby po wypiciu musującego napoju.
 Nie pomnąc, że w straszny sposób poplami sobie ubranie, ukląkł na rozmiękniętej ziemi i zanurzył obie ręce w głębi rozkopanego dołu.
 Prawa dłoń jego napotkała szyję butelki jaką chwyciwszy z pośpiechem, wyciągnął okrytą piaskiem i drobnemi kamykami.
 — Ha! otóż jest!... — wykrzyknął radośnie jest ten majątek. o którym mówił Duplat w swych majaczeniach gorączkowych.
 Otarł czoło zroszone potem i odetchnął.
 — Zobaczymy później, co zawiera ta flaszka — dodał z uśmiechem. Pobyt siedemnastoletni pod ziemią, nadaje winu zapach przepyszny.
 — Zobaczemy!...
 Postawił butelkę na ziemi, obok siebie.
 — Potrzeba teraz zagładzić wszelkie ślady mojej roboty — rzekł z cicha.
 Podniósł się i zasypywał otwór wydobytą zeń ziemią, udeptując ją nogami i nakrywając wykopaną z powierzchni murawą, poczem wziąwszy okrycie, wsunął w boczną kie[ 21 ]szeń butelkę, zabrał narzędzia posługujące mu przy tej robocie i wyszedł z podwórka tej starej rudery.
 Przewidujący wszystko i przezorny w najdrobniejszych nawet szczegółach, niechciał zostawić po sobie śladów swej nocnej bytności.
 Postawił rydel, łopatę i motykę, w tem samem miejscu zkąd je wziął, zapalił latarnię, zawiesił ją na słupie, poczem szedł ku stacyi drogi żelaznej w Champigny.
 Tu jednak zawód go oczekiwał.
 Wszystkie drzwi wejścia były na klucz zamknięte. Zegar wieżowy wskazywał trzy kwadranse na pierwszą.
 Ostatni pociąg idący z Varennes do Paryża wyruszył od dawna.
 — Co począć? — zapytywał siebie.
 Iść pieszo z Champigny do Paryża?
 Posiadał ku temu wprawdzie dosć siły, ale chcąc odbyć pomienioną wędrówkę, potrzeba było przede wszystkiem znać drogę, a położenie tych okolic było dlań całkiem nieznane.
 Stał długo, rozmyślając.
 Wynaleźć oberżę, w której by mógł zanocować? Myśleć o tem nie można było. Zresztą, gdyby nawet wynalazł takie schronienie, zażądanoby od niego osobistych wyjaśnień, jakieby skompromitować go mogły.
 Każdego ze znajdujących się w podobnie fałszywem położeniu, ogarnia zwykle niepokój i trwoga.
 Grancey zawiedziony w swoich zamiarach, przeszedł w poprzek liniję kolei żelaznej i kroczył rozciągającą się drogą przed sobą.
 — Wybrzeża Marny posłużą mi za przewodnika — mówił sobie.
 Droga, którą szedł, prowadziła na rozstaje. Krzyżowały się tu, cztery różne drogi, a napisów na słupach w nocy, odczytać nie było można.
 Którą wybrać z tych czterech jakie miał przed sobą?
 Zatrzymał się, przeklinając okoliczności, jakie niedozwoliły mu przekonać się bezzwłocznie o zawartości ukrytej w butelce, zaciskał pięści usłyszawszy turkot kół na drodze i brzęk dzwonków zawieszonych u zaprzęgu.
[ 22 ] Spojrzawszy ku stronie zkąd pochodził ów hałas, dostrzegł punkt świetlany zbliżający się szybko ku sobie.
 Oczekiwał.
 Jadący skręcił na prawo.
 Był to wóz ogrodniczy, wyładowany koszami, zawierającymi różnego rodzaju warzywa.
 Sylwetka powożącego, rysowała się wyraźnie na wypogodzonem niebie po burzy.
 Były galernik podszedł kilka kroków naprzeciw nadjeżdżającego.
 — Pan jedziesz do Paryża? — zapytał.
 — Tak, jadę na targ ze sprzedażą warzywa.
 — Sto sous, jeżeli mnie pan zabierzesz i odstawisz do fortyfikacyi.
 Ogrodnik spojrzał badawczym wzrokiem na mówiącego, którego twarz oświetlała latarnia przy wiązana na wozie.
 W obliczu jego widocznie nie znalazł nic podejrzanego, bo powstrzymał konia.
 — Siadaj pan — rzekł — odwiozę cię bezpłatnie na plac Bastylii, a za to żądam tylko byś mi kupił kieliszek wódki, pod „Złotą wieżą“.
 Nasz nocny pracownik wskoczył na ławeczkę, gdzie ogrodnik zrobił mu miejsce obok siebie.
 Dało się słyszeć trzaśnięcie z bicza, koń ruszył szybko.
 Podróż odbyła się bez wypadku.
 Grancey ułożył historye, jaka usprawiedliwiła jego obecność na gościńcu w tak porannej porze, któremu to opowiadaniu ogrodnik w zupełności uwierzył.
 O trzeciej nad ranem, przybyli na plac Bastylii, a w godzinę później, Grancey dzwonił do hotelu, chcąc jak najprędzej znaleźć się w swoim pokoju.
 Pojmujemy o ile pragnął poznać przedmioty ukryte w drogocennej butelce, ale ku temu stłuc ją było trzeba.
 Przezorny, jak zwykle, dostrzegł szczypce żelazne leżące po nad kominkiem, jakie miejsce młotka zastąpić mu mogły.
 Położył butelkę na serwecie, we czworo złożonej, aby przytłumić hałas, drugą serwetę położył na flaszce, a wziąwszy obcęgi, cios wymierzył.
[ 23 ] Butelka rozprysła się na szczątki, a pośród okruchów szkła zawidniały bilety bankowe.

Oczy skazańca zaiskrzyły chciwością.

Drżącemi gorączkowo rękoma, wybierał banknoty i przerachował.

Było ich czternaście, każdy po tysiąc franków, w bardzo dobrym stanie, nieco tylko zmiękłe przez wilgoć.

— Oschną... w ciągu dziesięciu minut — wyszepnął, rozkładając je na stole. — Rzecz godna podziwu jednak — wyszepnął jak dobrze się przechowały! Zobaczmy teraz resztę.

Wyjął papiery w trąbkę zwinięte, jakie uwięzły w szyjce stłuczonej butelki, a siadłszy za stołem, przy blasku świecy rozwijał je kolejno i rozpatrywał.




#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false