»Samotni«, dramat w pięciu aktach
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | »Samotni«, dramat w pięciu aktach |
Pochodzenie | Dusze z papieru Tom II |
Data wydania | 1911 |
Wydawnictwo | Towarzystwo Wydawnicze |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały tom II Cały zbiór |
Indeks stron |
»Samotni«, dramat w pięciu aktach.
Trzeci z rzędu utwór Hauptmanna. Przejęty do głębi Ibsenem, »Rosmersholmem« szczególnie, ujrzawszy Hermana Bahra sztukę pod napisem: »Nowi ludzie« — »Neue Menschen« — napisał dramat nazwany »Ludzie samotni« — »Einsame Menschen«. Przyszły wielki poeta mozoli się nad nowym swoim dramatem, pierwszym, który się na wielkiej ukazał scenie; opracowuje go z niesłychaną pilnością, układa jak najmisterniej kółka w tej wielkiej maszynie, ciężko dyszącej; gromadzi drobiazgi i szczególiki, starając się nadać każdemu »wielkie znaczenie; nie może się wydostać z pod ciążącego nad nim mocno wpływu Ibsena, więc się mozoli, aby zatrzeć ślady tego wpływu i mozoli się nadaremnie; sili się na ogromny pomysł i daje tylko... dalszy ciąg swojej sztuki poprzedniej; robi wszystko, aby zaimponować zimnym spokojem, ibsenowską posągowością wobec [ 38 ]dramatu swego bohatera i zdradza zdenerwowanie, wymknęły mu się z rąk cugle i dramat błądzi często po manowcach; z bohatera swego chce uczynić wielkość, pełną dostojności wielkiego twórcy, który się modli o samotność i czyni z niego figurę mizerną, zdenerwowanego domowymi sprawami człowieka, na którego można patrzeć nawet wesoło. Z Prometeusza został pozer i kandydat na kabotyna. Oto są jego dzieje:
Nazywa się doktor Jan Vockerat. Pisze dzieło naukowe i właśnie »załatwia się« z Dubois-Reymondem. Uczony ten jednakże może być spokojny, doktor Vockerat bowiem nie jest groźny z tego, co mówi — jak żak bowiem rozprawia o swojem dziele, chwaląc się, że samych źródeł jest dwanaście stron! Może zresztą być, że pisze dzieło kapitalne, tyle bowiem robi o nie hałasu, lecz mu trzeba wierzyć tylko na słowo, za poręką tak poważnego człowieka, jak Hauptmann. Vockerat jest to nowy człowiek, rewolucyonista w stosunku do otoczenia, któremu musi imponować, chociażby tem, że ponawieszał po ścianach mnóstwo groźnych portretów, na pierwszem zaś miejscu Darwina i Haeckla, mistrza i nauczyciela. Człowiek ten, wielkie dzieło piszący, czuje się samotny wśród tych, którzy go otaczają; dusi go ich atmosfera mieszczańska, gniecie go ciasnota przesądów, dławi [ 39 ]go ich moralność, z której on, nowy człowiek, wyrósł, jak się ze starego ubrania wyrasta. Rzuca nim tedy po scenie niepokój, zdenerwowanie, niechęć i wstręt; to wszystko miało być bolem, wielkim bolem tęsknoty za kimś, co go potrafi zrozumieć i odczuć pragnienia duszy, równie, jak on samotnej, lecz wszystko to niema pięknej twarzy bolu, ma tylko grymas takiego zdenerwowania, które się w Niemczech od tylu lat leczy metodą zacnego księdza Kneippa. Nie może jednak metodą Kneippa leczyć się człowiek, którego uczył — sam Haeckel i który, ujrzawszy na berlińskiej scenie Jana Rosmera, zapragnął stać się — Janem Rosmerem i zatęsknił za Rebeką West z »Rosmersholmu«. Rzecz prosta.
No i zjawia się – Rebeka West, tylko w kieszonkowem wydaniu; zjawia się panna Anna Mahr, studentka z Zurychu. Zjawia się przypadkowo, o co jednakże mniejsza. Spojrzeli sobie w oczy i znaleźli się; będą teraz marzyć wspólnie o tem wyzwoleniu, o stworzeniu wolnego, anielskiego uczucia, cudownej przyjaźni brata i siostry, wolnej od współdziałania zmysłów, będą szukali jednem słowem tego stanu poetyckiego anielstwa, o którem się mówi w miłosnych bajkach, w krótkich wierszykach, w pamiętnikach powiędłych panien i które się stało banalnem kłamstwem, do znudzenia banalnem, [ 40 ]które sobie mówią zawsze anielscy kochankowie u drzwi — sypialni.
Jan Vockerat i Anna Mahr podnoszą nawzajem swe dusze; w jaki to czynią sposób, niewiadomo, — mówią o tem bowiem tylko za sceną, na scenie zaś mówią — o grze fortepianowej. Raz jeden się zeszli tylko na dyskurs dłuższy o anielskiej przyjaźni. Na scenie mrok zupełny, a on mówi: »...przeczuwam stan taki, który będzie istniał kiedyś, w przyszłości. Wtedy na pierwszem miejscu będzie natura nie zwierzęca, lecz ludzka. Podstawą tą, na której wyrośnie miłość nierozerwalna i wspaniała, jak gmach cudowny, jest przyjaźń. A jednak ja przeczuwam coś jeszcze innego, coś, co jest jeszcze wyższe, jeszcze wspanialsze, jeszcze więcej wolne!...«
Zrozumiały się te dwie dusze samotne, bytujące wśród swych świetlistych wizyi, jak na słonecznej wyspie na morzu szarzyzny, fałszywych pojęć, konwencyonalnych przesądów burżuazyjnych. Wszyscy są przeciw nim, a z nimi tylko jeden człowiek — Gerhart Hauptmann. Ten pragnie widocznie, aby dla tych dwojga ludzi zdobyć miłość czy sympatyę widza, przekonać go, że jest możliwa nawet w najgłupszem środowisku przyjaźń czysta i bezinteresowna, taka właśnie, o jakiej marzą jego bohaterowie. Stara się ich wywyższyć, oświetlić, [ 41 ]opromienić, uczynić wspaniałymi apostołami tej idei, każe jednemu z nich ponieść męczeństwo, drugiemu zapewne cierpieć bez miary. I nadaremno. Nikt w to uwierzyć nie chce...
Oddanie się Vockerata marzeniu o tym idealnym stosunku braterskim, o czystej przyjaźni miłosnej względem Anny Mahr, zburzyło całe jego szczęście domowe; powaliło z nóg żonę, kochającą go ze wszystkich sił; postawiło we wrogim stosunku do rodziców, zobojętniło dla dziecka, zniweczyło przyjaźń z malarzem Braunem. Vockerat został samotny, on i jego idea. Bohater Hauptmanna toczy walkę ze wszystkimi. Czy jak Jan Rosmer? Och, bynajmniej! Z Rosmerem ma tylko tyle wspólnego, że obaj... mają na imię Jan, co stanowczo za mało do pozy na miarę Rosmera z Ibsena. Walka Jana Vockerata nie jest tą straszną walką na śmierć i życie o rzeczy najcenniejsze, bo o czystość ideałów, jest bez dłuższych określeń pasyą zdenerwowanego indywiduum, opryskliwem, brutalnem rzucaniem się na bezsilnego wroga. Bo któż jest »wrogiem« Vockerata: żona, kobieta z duszą piękną, chociaż nie orlą, ojciec, typ doskonały męskiej, prawej duszy, matka, kochająca go do szaleństwa i przyjaciel, mówiący prawdę rezoner? Prawda, że ci ludzie są przykrzy, że nawet ich miłość, chociaż nieskończona, jest tego rodzaju, że może doprowadzić do [ 42 ]rozpaczy, lecz nie są aż tak potworni, żeby z nimi walczyć, aż ostateczną bronią.
Vockerat musi wygłaszać frazesy, więc szuka do tego sposobności, ale Vockerat, który krzyczy jak opętany tragicznymi frazesami, kiedy mu żona przerwała pracę na chwilę, że go męczą, że to tylko filistry potrafią, że już niema niczego na świecie, coby kochać warto, — jest naiwny, albo głupi. Głupim być nie może, bo mu Hauptmann kazał pognębić wszystkie naukowe powagi z Dubois-Reymondem na czele, jest przeto tylko naiwny i to przykro naiwny; a jeśli jest naiwny, w takim razie niema potrzeby traktowania go jako męczennika wzniosłych ideałów, bo do nich nie dorósł mimo żywej i szczerej protekcyi Hauptmanna; traktujemy go tedy jako mimowolnego pozera na większą skalę, z którego się śmiać jawnie nie można, bo czynił szczerze, z którego jednakże śmiać się można w duchu, bo jest duchowym niedołęgą.
Miałoby się dla niego litość, gdyby był kaleką na duszy, lecz temu przeczy własna jego chełpliwość i widoczne upodobanie w słuchaniu pochlebstw; gdyby przez gąszcze frazesów górnych i pięknych, których tyle gada Jan Vockerat, można było głębiej spojrzeć w tę niedowarzoną duszę, — możeby się ukazało, że cała jego męka, o której on mówi, że pochodzi z [ 43 ]niezrozumienia jego wspaniałych lotów, pochodzi stąd, że otoczenie, poczciwe, lecz ograniczone, nie jest zdolne do pochlebstw, jemu potrzebnych. Jemu nie wystarcza bezgraniczna miłość rodziny jemu potrzeba bezgranicznych uwielbień. Porwał się jak oparzony, kiedy przyjaciel nazwał jego naukową robotę głupstwem i nie mógł zrozumieć, jak to się dzieje, że aż dwanaście stron, podających tytuły »naukowych źródeł«, nikomu w jego domu nie imponuje. Jan Vockerat to jednak kabotyn.
Bohater Hauptmanna ma jedną zaletę: jest konsekwentnym w walce z duszącem go mało mieszczaństwem otoczenia i dla zwycięstwa w tej walce wszystko poświęca. Dobrze! Rys jest bardzo piękny i zalatuje jakiem takiem bohaterstwem; poświęcenie to wywyższa w oczach widza ideał Vockerata: braterską miłość, czystą i świętą. Wierzymy Vockeratowi, że jej pragnie szczerze, wierzymy dlatego, że wszystko jej poświęcił; nie mamy najmniejszego prawa do podejrzeń, że ten szczytny ideał jest zamaskowanem, zwyczajnem wiarołomstwem; Hauptmann stara się wszystkiemi siłami wmówić w nas, że bohater jego czyni rzecz szlachetną, że umęczony jest naprawdę, że stargany bolem osamotnienia, przepojony jadem czarnej rzeczywistości musi czynić to, co czyni, (albo, ściślej mówiąc: musi mówić to, co mówi, gdyż Vockerat [ 44 ]niestety niczego nie uczyni, tylko wchodzi, gada i wychodzi...), że podejrzenia rodziny Vockerata upatrujące wiarołomną miłość zmysłową tam, gdzie się tylko dusze miłują, są zbrodnią wobec tych dusz.
Cóż z tego, kiedy nieopatrzny bohater, lekkomyślny apostoł przyjaźni dusz, niespokojny i niezdecydowany, mimowoli strzela z armaty we własny gmach, z takim wzniesiony trudem.
— To nieprawda, — mówi do ojca, — że kto spojrzał na kobietę, pożądając jej, popełnił wiarołomstwo. A zresztą ja walczyłem, ja tak strasznie walczyłem.«
Wcale przeto nie dwuznacznie przyznaje się Jan Vockerat do tego, że ci, co go oskarżali o mniej idealne zapędy, mieli może słuszność, na obronę zaś swoją przytacza to tylko, że walczył. Stanął w sprzeczności sam z sobą, nie umiał wytrwać w pozie Rosmera ibsenowskiego; co więcej: z wyniosłej roli apostoła, który przeciw wszystkiemu stanął i przeciw wszystkim, zszedł do roli tylko — marnotrawnego syna, który wreszcie po lekkomyślnym żywocie, wraca w ramiona ojcowskie, na rodzinne łono, które mu przecież niczego innego obiecać nie może nad to, przeciw czemu histeryczny bunt podniósł: nudę, małostkowość, zaduch, banalność, szarzyznę, bezmyślną miłość i nic więcej,
Zdawałoby się, że niezwalczonych trzeba [ 45 ]było argumentów, jakichś gigantycznych uderzeń, aby zmusić do powrotu tego, co pozował na olbrzyma; lecz jaki olbrzym, takie i argumenty, z których Hauptmann dziś chyba dumnym być nie może: oto Jan Vockerat, niedoszły orzeł, wielbiciel Darwina i uczeń Haeckla, autor pomnikowej pracy, która w proch miała roznieść Akademie, ustępuje w rezultacie przed zaklęciami na to wszystko, co Jan Vockerat przez cztery akty kopał i na co spojrzeć nie chciał.
Mniejsza już o to, że po scenie pożegnania z Anną Mahr, po siostrzanym pocałunku i po wielu, wielu na ten temat frazesach, po uchwaleniu kompromisu, stwierdzającego, że jeśli nie mogą żyć obok siebie, będą żyli zdala od siebie złączeni jednakże nierozerwalnie świętą swoją ideą, po scenie, w której jest więcej Ibsena, niż w... »Rosmersholmie«, — Jan Vockerat kończy samobójstwem. To już rzecz obojętna, jak skończy ten człowiek; wmówił w siebie dramat, więc mógł wmówić i potrzebę śmierci, to już jego rzecz; nikt, z boku patrzący, nie odczuwa jej nieodzownej potrzeby i raczej uważać ją musi za efektowny dodatek do zmyślonego »duchowego bankructwa«, które uprawia z zasady każdy we wszystkich dramatach bohater z zawodu poeta, malarz, muzyk czy inny twórca; [ 46 ]skandalicznie monotonni są w swoich przeżyciach wielcy ludzie na scenie.
Dziwna rzecz, że Hauptmann wypuścił wolno Annę Mahr, chociaż — Rebeka West topi się w potoku, a tylko Janowi Vockeratowi kazał pójść dosłownie śladem Rosmera nawet w wyborze śmierci. Ta Anna Mahr jest nierównie więcej zajmującą niż bohater dramatu; stworzona bezwarunkowo wedle recepty ibsenowskiej, wedle jej przykazania, tajemnicza, demoniczna, okrutna i przeczysta, tak! — ale tylko w miarę; wszystkie te właściwości bohaterek Ibsena stosował Hauptmann, dopiero początkujący, w dozach zmniejszonych. Anna Mahr zjawia się »dość« tajemniczo, postępuje »dość« demonicznie, oplątując bezwolnego Jana, wmawiając w niego chytrze potrzebę zerwania dawnej przyjaźni i schlebiając mu w sposób zręczny, jest »dość« sroga i okrutna dla tych, co jej stoją na drodze, — lecz w miejscu, kiedy Rebeka West skupiłaby wszystkie siły, aby nasycić chorobliwie wybujały poryw swojej woli, skromniejsza od niej Anna Mahr — wyjeżdża.
Jednakże w odejściu jej jest bardzo wiele piękna; w tej chwili dość niewyraźna bohaterka Hauptmanna jest zajmująca, ma rys w sobie nadzwyczajny.
Jedno tylko w historyi jej jest niezrozumiałe i niewytłómaczone, tak, że się to stało błędem [ 47 ]dramatu bardzo wielkim: niepokoi nas mianowicie pytanie, dlaczego kobieta, bezwarunkowo od Vockerata wyższa siłą woli, a zdrowiem woli przedewszystkiem, wraca z powrotem w trzecim akcie, porzuciwszy już raz dom, dla niej okropny; jeśli już raz zgodziła się na odejście, jeśli później umiała znaleźć sposób wyjścia z tragicznej sytuacyi niemożności współżycia, dlaczego w takim razie ulega nieznanym nam argumentom Vockerata i — wraca? Od tej chwili powtarzać się zaczyna dosłownie, tylko intensywniej to wszystko, co się dotąd stało; powtarzają się słowa i szczegóły, niemal aż do końca, to znaczy do przybycia jeszcze jednej osoby, która kres wszystkiemu położy.
Ten powrót niespodziany znienawidzonej przez wszystkich kobiety, posądzonej o chęć zburzenia domowego szczęścia, może być dla dramatu bardzo niebezpieczny, nastręczając pozór do przypuszczenia, które zburzy założenie dramatu i ideę czystej, duchowej przyjaźni, które ostatecznie zburzył sam bohater. A Hauptmannowi tak bardzo szło o to, aby jej zapewnić w dramacie zwycięstwo! Anna Mahr, nie tylko swoim niewytłumaczonym powrotem nasuwa podejrzenia, co do prawdziwości istnienia duchowej przyjaźni; oto w jednej scenie, tuż przed wyjazdem, wpada w jakaś cichą rozpacz: »żeby przynajmniej można zacząć zaraz pracować!« [ 48 ]Anna Mahr chce coś w sobie zagłuszyć, chce coś pogrześć w nadludzkiej pracy, a przecież nie będzie grzebała niewinnych marzeń o idealnem braterstwie!...
Hauptmann, nie mogąc charakteryzować swej bohaterki jako bezcielesnego anioła, mocno tkliwego i gadającego słodko, nieprawdziwego jednem słowem, czyni widocznie ustępstwa na rzecz jej... ludzkiego pochodzenia, ratując jednakże godność i stałość jej ideałów wykrzyknikiem: »ja muszę stąd odejść, ja muszę!« Tak! tylko, że zaraz potem wróciła. Małe ustępstwo nie zawadzi.
Ci dwaj »samotni« mają w sobie całą miłość poety; w walce, która się toczy przez aktów pięć, Hauptmann, boga homerowego udając, walczy z nimi, wygłasza tyrady przepiękne, lecz nieszkodliwe. Lecz zwycięstwo jest wątpliwe. Anna Mahr tylko gra rolę zwycięską; bezwolny, chorobliwie bezwolny, niezdecydowany, oszołomiony Vockerat poddał się śmierci. Skończyła się tragiczna — komedya.
Znać w niej wielki wysiłek Hauptmanna, wielką pracę sumiennego budowniczego, który czuwa nad swojem dziełem, nie przepomniawszy najmniejszej drobnostki, chociaż budowie dał wymiary tak dziwne, że to, co miało być na drugim planie, stanęło na pierwszym: to przedewszystkiem żona bohatera. Jeśli co [ 49 ]zaszkodziło temu bohaterowi w zdobyciu sympatyi widza, to — ona właśnie; w założeniu kobieta przeciętna wobec męża geniusza, stała się mimowoli, lecz naturalną siłą kontrastu, kobietą z duszą piękną, wobec kabotyna; jednolitość jej prostej duszy okazała się czemś nadzwyczajnem wobec porwanej na strzępy duszy Vockerata, która miała być w założeniu posągową.
Niewprawny jeszcze poeta, nie umiejąc sobie dać rady z własnym zamiarem, który przerósł jego siły ówczesne — zwrócił się sam przeciw sobie; na opak wyszedł zamiar w twórczem poczęciu: z dwóch stron walczących została na placu ta, która była odrazu skazana na zagładę; została tryumfująca i nawet na swój sposób — piękna. Wszyscy bowiem z tych ludzi, których płaskość dławiła podobno bohatera dramatu, mają w twarzach rysy dostojne. Hauptman nie chciał widocznie rysować ich karykaturalnie, jakby pewnym był, że przez samo zestawienie ich z dwoma projektami nadludzi, płaskość ta się uwypukli; postąpił z nimi łagodnie, jakby z litości. I oto Jan Vockerat stanął wobec nich jak chłystek, a panna Anna Mahr jednem ich przewyższyła: ...znajomością noweli Garszyna.
Dramat się Hauptmannowi nie udał; źle zresztą mówimy, nazywając dramatem »Samotnych« — jest to bowiem rozwlekłe studyum psychologiczne, udramatyzowana psychologiczna [ 50 ]powieść, pełna szerokich opisowych ustępów, z których każdy ma w sobie coś pięknego, lecz niema dramatycznej siły; brak temu dziełu skupienia, za wiele zaś ma ono lirycznej rozlewności, tej, którą Hauptmann gromadzi zawsze na zakończenie aktów, zawsze efektowne, niedomówione, zawsze niemal z aparatem łez; są to kwiaty, mające ustroić szare, realistyczne podłoże, odmalowane znakomicie, z najdrobniejszymi szczegółami. Suchy ten materyał ożywił poeta i ubarwił; przytem wziął dla rozmaitości — słońce za aktora i słońce gra, pilnie czuwając nad tem, aby nie psuć ogólnego tonu i posłusznie się stosuje do zmian nastroju scenicznego; najkapitalniejsza scena, rozmowa dwojga »samotnych« wypadła — rzecz prosta — na szarą godzinę, aż się rozpłynęła w ciemność nocną.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |