»Moralność pani Dulskiej«, tragifarsa kołtuńska w 3 ak.
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | »Moralność pani Dulskiej«, tragifarsa kołtuńska w 3 ak. |
Pochodzenie | Dusze z papieru Tom I |
Data wydania | 1911 |
Wydawnictwo | Towarzystwo Wydawnicze |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały tom I Cały zbiór |
Indeks stron |
»Moralność pani Dulskiej, tragifarsa kołtuńska w 3 aktach.
Ze wszech miar godną, ale — stryczka »familię« Dulskich, należy zaprezentować, jak Kasprowicz zaprezentował równie szanowną rodzinę Topolskich u Perzyńskiego: »Szubrawcy, jeszcze nie z kryminału«. I nigdy z nim w styczność nie wejdą; owszem! gdzieś, kiedyś jakiś Dulski dostanie może rzymski order za żywot cnotliwy, bo familia Dulskich ma niezrównaną metodę: można robić świństwa, byle o nich nikt nie wiedział; można kraść, byle nie złapano; można żyć w błocie, byle żaden reporter tego nie dojrzał.
Moralność familii Dulskich ma swój przybytek: czynszową kamienicę przy jednej z pryncypalnych ulic; z punktu widzenia trzeciego piętra tej kamienicy, wszystko jest uczciwe, co się dzieje na podwórku kamienicy, byle tego nikt nie wyniósł na bruk przed kamienicą.
Cenzorem moralności własnej i cudzej jest [ 94 ]pani Dulska. Nalana fizyognomia, pierze we włosach, a przed wielką uroczystością papiloty ze starej gazety, wykrzywione buciki, obłocona spodnica. Głos piskliwy, albo bardzo krzykliwy, jeśli idzie o cudze świństwo, albo bardzo cichy, jeśli idzie o własne. Oczy chytre i niespokojne. Władza w domu absolutna. Królestwo pani Dulskiej typowe: ponure mieszkanie z salonem. Zjedzone przez mole pluszowe meble. Na ścianach cztery »landschafty«, po dwa naprzeciwko; na podpartym deszczułką stole włóczkowe roboty, na komodzie fotografie w ramkach z muszelek. Lampa z abażurem z bibułki, chiński wachlarz na piecu, ekran empire, kupiony okazyjnie. Solidny dom, zamieszkany przez ludzką menażeryę w najlepszym gatunku.
Pan Dulski zahukane indywiduum, którego nic nie obchodzi, prócz trapiącej go uporczywie choroby ze zbytniego siedzenia. Czcigodny Eneasz familii spełnił swą rolę w życiu: spłodził troje Dulskich. Pozatem nic go nie obchodzi, zresztą nikt go o zdanie nie pyta. Zje go jakaś ciężka choroba, jak mole stary fotel, nie stanie się nic nadzwyczajnego; pani Dulska lekarza z pewnością nie sprowadzi, bo domowe środki są lepsze. Potem przerobi starą suknię na żałobną i z pewnością zaklnie brzydko, że małżonek nie przeniósł się do wieczności po pierwszym, aby można jeszcze było wziąć pensyę. [ 95 ]
Pan Dulski jest to jakiś radca, albo coś takiego; młoda kiedyś dusza zeschła w nim na nic, mózg zamarł, stępiały zmysły. Takiego już nawet na szubrawstwo nie stać, chytrości tyle ma tylko, ile jej potrzeba na to, aby ukraść cygaro. Byłby smutny, gdyby nie był śmieszny, a jest śmieszny, bo jest zjawiskiem ulicznem, częstem, nieuleczalnem. Menażerya, której Dulski jest okazem znamienitym, wyginie z braku powietrza i z powodu nieodżywiania się. Jeszcze jedno pokolenie, jeszcze dwa, potem z wilgoci brudnej kamienicy wyrośnie jakiś nowy gatunek grzyba. Kołtuństwo jest chore na długowieczność.
Co wybuja z takiego pnia? Jakieś dzikie pędy, jakieś niekształtne dusze, ułomne, potworne, garbate, wstrętne. Urodzone w cuchnącej atmosferze nie znoszą światła i czystego powietrza. Toczone gangreną, będą podtrzymywały tę atmosferę szanownych swych ojców, spłodzone na ich obraz i podobieństwo. Urodzone w brudnej kamienicy, pomrą w tejsamej brudnej kamienicy, z której nie wybiegła żadna jasna myśl, żadne pragnienie, gdzie się żadna nie urodziła tęsknota, ani tym podobne ekstrawagancye utracyuszów i ludzi lekkomyślnych. To się nazywa kołtuństwo.
Familia Dulskich ma swój katechizm i niewzruszone zasady, uświęcone latami, [ 96 ]udokumentowane korzyścią widoczną z rozumnego ich stosowania. W sposobie zaś tego stosowania taki jest szalony spryt, taki psi węch, takie niebywałe zdolności rachunkowe, że się podziw uczuwa; umiejętność fabrykowania tłómaczeń dla swoich postępków przechodzi wiarę. Jakieś nowe z mrocznych kątów wypełzły na scenę dusze, nieznane widzowi, bo znane zbyt dobrze, spotykane co dnia, potrącane łokciem bez zwracania na nie uwagi; jakieś śmieszne karły, których tragedya nawet jest farsą, takie ucieszne czynią ruchy i skoki, gdy się ich ogniem parzy, albo gdy się im końcem kija zburzy mrowisko, budowane mozolnie, spajane błotem, znoszonem zewsząd.
Karykatury ludzkie, takie znane i takie nieznane. Znane, bo je znamy ze śmiesznej strony, zabłocone i oberwane u dołu, ze strusiemi piórami u góry, z głupawym a chytrym uśmiechem na twarzy; znane z bruku i z przed kratek konfesyonału i z niedzielnej wycieczki tramwajem za miasto. Znamy tysiąc dowcipów na ich temat i fars tysiąc z ich kołtuńskiego żywota. Nie znamy głębi sceny i wnętrza obskurnego domu, gdzie się przepyszne grają tragedyjki; więc nie możemy sobie złożyć sami tego obrazu, na którym ci ludzie z wnętrza czynszowej kamienicy, ustawieni są w tragicznych pozach i nie możemy powstrzymać głośnego śmiechu [ 97 ]jeśli go nam kto ukaże. Patrzymy bez współczucia, zaciekawieni, radując się.
I jeszcze z jednego powodu, widz, który patrzy na taką stęchłą tragedyjkę, uczuwa zbożną radość; bawi go wściekłość tych ludzi, którym złośliwie wyjęto jedną ścianę domu i zwołano publiczność, aby nie straciła rzadkiego spektaklu. I to jest największa tragedya tych ludzi, zabawna tragedya, że ich schwytano na gorącym uczynku, ich, którzy tak skrzętnie zasłaniają okna, tak niezrówanie uchodzą ludzkim oczom, tak żyć umieją w świętej ze światem zgodzie.
Potworna zaiste złośliwość! Spoiła ona farsę tej całej menażeryi z jej marną tragedyą i urodziła tragifarsę familii Dulskich, »tragifarsę kołtuńską«.
Gdyby dzieje tych marnych prawie ludzi opisywać ze zmarszczonem czołem i miną pastora, byłby gotowy jeszcze jeden melodramat, jeszcze jedno uwiedzione popychadło, jeszcze jedna »nieszczęsna Halka«, Jontka zaś zastąpiłaby praczka z jakiejś zakazanej lwowskiej uliczki. I niktby słuchać nie chciał takich historyi, które można oglądać codziennie z ganku kamienicy u sąsiadów, w porannych godzinach wybierania pierza z rozczochranych włosów, kiedy rodziny rozmaitych Dulskich są jeszcze razem i żrą się na wyschłem łonie matki czcigodnego [ 98 ]rodu, naszczekując głośno i jadowicie. Więc była konieczną taka, aż niechrześcijańska złośliwość Zapolskiej, gryząca aż do krwi wśród szerokiego śmiechu, wywlekająca wszystkie brudy rodziny Dulskich gdzieś aż z pierwszego pokolenia, i zwoływanie publiczności na »skandal na froncie«, jak powiada pani Dulska. Była konieczna »tragifarsa«.
Spektakl jest wyborny, więcej niż wyborny. Pani Dulska rozpoczyna dzień pracowitego żywota głośno, piskliwie; wywleka z niezupełnie czystej pościeli latorośle rodu i nieużytek: męża, pana Dulskiego. Tak było wczoraj, tak jest dziś, będzie jutro i za lat dziesięć, aż pani Dulska zaklnie poraz ostatni. Nic się w tym domu zmienić nie może. Nikt nie zdejmie chińskiego wachlarza z pieca, nikt nie będzie inny. Tu jest wszystko »zasiedziałe«, tu razem z kurzem osiadło kołtuństwo na ścianach, na jedzonych przez mole meblach, na brudnych szybach.
Na taką scenę wypełza w człapiących pantoflach pani Dulska, matka rodu, która dziedziczy po przodkach kamienicę i złodziejski spryt i razem z pierzem z siwiejących, »rzewnych« warkoczyków jakby wyjmowała przykazania rodu Dulskich:
»Na to mamy cztery ściany i sufit, aby brudy swoje prać w domu i aby nikt o nich nie wiedział. Rozwłóczyć je po świecie, to ani moralne [ 99 ]ani uczciwe. Ja zawsze tak żyłam, aby nikt nie mógł powiedzieć, że byłam powodem skandalu«.
Potem kilka kapitalnych zdjęć. Pani Dulskiej robią zarzut, że wynajmuje kokocie mieszkanie. »Ale ja tych pieniędzy nie używam — powiada pani Dulska — płacę niemi podatki!«
Lokatorka się truła. Pani Dulska tłómaczy jej wedle zasad odwiecznych:
— Zażyła pani zapałek! Taka ordynarna trucizna. Ludzie się śmieli... Gdyby pani przynajmniej była umarła... no! Ale tak...
Pod sąd wedle takiego złodziejskiego kodeksu przychodzi tragedya rodu.
Młody pan Dulski chce być tem niemoralnem jabłkiem, które udaje, że pada daleko od jabłoni. Kołtuństwo przeżarło go na wskróś, wsiąknęło we wszystkie pory jego ciała, jest niem dziedzicznie obciążony; odbywa się w nim ferment, bo brud, zanim go całego strawi, musi strawić młodą duszę, pełną żywych soków. Każdy chwast jest bujny, młody Dulski ma tysiąc zdolności. Widzi doskonale otoczenie, czuje wstrętną woń i zgniliznę i — robi tragedyjkę. Zgorzkniały, pełen żółci, jadowity, niezdrowy, zniszczony pluje na kołtuństwo, które ocieka ze ścian rodzicielskiego domu, jak wilgoć, nienawidzi wszystkich i wszystkiego, a z oczu przez trzy akty wyziera mu kołtuństwo, które jak szarość [ 100 ]u Wyspiańskiego »włazi w uszy, włazi w oczy«, sypie się piaskiem w usta, dławi za gardło, no i zadusi; pani Dulska może ledz spokojnie w grobie, »zdala od samobójców«; Dulski junior uderzy się w czoło, przestanie się »bawić w głupstwa«, a na dowód powrotu do rozsądku i tradycyi rodu podwyższy czynsze w kamienicy drugiego dnia po śmierci pani Dulskiej, na uczczenie jej pamięci, na której nie cięży żaden »szkandał na froncie«.
Młody Dulski zabawił się w Janusza i uwiódł służącą. Nic innego nie robił stary za wczesnych dni swego żywota. Matka rodu doskonale o tem wie, ale to przecież nie jest żadna tragedya, owszem korzyść z tego jest taka, że syn... z domem się zwiąże, po nocach włóczyć się nie będzie i sił nie będzie marnował.
Nie w tem więc tragedya, tylko w tem, że grozi »szkandał« i »publika«; na to nie może pozwolić znana i uznana moralność pani Dulskiej.
W tem miejscu urządza syn historyę z niesfornem jabłkiem, które przysłowiu chce czynić na złość i w tem miejscu moralność Dulskiej odprawia sądy. Dziewczyna chce pieniędzy, więc się odbywa licytacya cnoty. Tysiąc koron za cnotę prostej dziewki ze wsi? To się pani Dulskiej nie może pomieścić w głowie, zaczynają wirować w niej szybkim ruchem [ 101 ]święte zasady i oto z czcigodnych ust dobywa krzyku, którym Dulscy rozwiązują wszelkie filozoficzne problemy kołtuńskiego żywota: »Jezus Marya, szlak mnie trafi!«.
Młody Dulski załatwił się ze swoją tragedyą »wolnej myśli« i »wolnej duszy«, tak, aby mógł przez resztę żywota spoglądać z podniesionem czołem na landszafty, popstrzone przez muchy, na chiński wachlarz na piecu, na abażur z bibułki i wszystko, co jest wiecznego w wilgotnej kamienicy Dulskich. Już z tego bagna nie wylezie, ani on, ani jego syn, ani syn jego syna.
Kiedyś, w trzeciem pokoleniu, jakiś Dulski się ucywilizuje i nie będzie robił świństw ordynarnych, tylko eleganckie, wedle recepty Topolskich Perzyńskiego. Na razie będzie tysiąc »tragedyi« na tylnych schodach kamienicy, którędy chodzą ładne służące i tysiąc tragi-fars, jeśli kto to wszystko wywlecze »na front«.
Nikt ich nie weźmie do serca, nikt się nie wzruszy, nikt ani okiem nie mrugnie, choćby pani Dulska miała naprawdę niefałszowane łzy w oczach, choćby ją kopnął własny syn. Dlaczego? Dlaczego widz ani na chwilę nie uczuje najmniejszej litości dla tych ludzi? Czuło się ogromną litość dla siwego mieszczanina [ 102 ]Gorkiego, gdy jak bawół ryczał i wolał policyi na własne dzieci; lecz ten mieszczanin byl za głupi i nie mógł rozumieć, że jego mieszczaństwo dzieci mu dławi. To nie była jego wina. A na widok tego koltuństwa, które Zapolska wywlokła, uczuło się cały jego rafinowany fałsz, całą obłudę, wszystek wstręt, który tkwi w niem za zgodą właścicieli. I wie się doskonale, że żadne z tych kołtuńskich latorośli litości nie odczuje, bo po chwili bólu, który jest ze wściekłości, będzie takie same jak było i innem być nie chce.
Więc się tragedyę pomija, przechodzi się do porządku nawet nad temi figurami z kołtuńskiego domu, które mają w sobie zabłąkane niewiadomo skąd porywy taniej szlachetności, ale z blednicą i suchotami, aby bujaniu kołtuństwa nic nie stało na przeszkodzie, — i zostawia się pyszną farsę najlepszej sorty, niezmiernie ucieszną i złośliwą historyę, wędrówkę po galeryi niezrównanych typów i mistrzowskich postaci, którym brak było dotąd tak świetnie poinformowanego cicerone, jakim się okazała Zapolska.
Sztuka Zapolskiej jest bezsprzecznie najlepszym podręcznikiem psychologii pospolitego »kołtuństwa«, jaki się dotąd ukazał, najlepszym zarazem jej utworem scenicznym. Wszystko, co Zapolska zdobywała przez lata, jest [ 103 ]w tej sztuce; postacie takie są żywe, że po zejściu ze sceny mogłyby wejść do pierwszej lepszej czynszowej kamienicy, skąd wyszły; doskonały dyalog, bijące tętno, a prawdy na scenie — doprawdy, może aż wiele.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |